Hanka

image

Pierwszy narzeczony dominował, w łóżku zaczynał od pozycji misjonarskiej, ale szybko zaraziłam go duchem przygody dzięki natężeniu swojej woli. Poprowadziłam po sznurku swego niemałego doświadczenia, udając, że idę za nim. W życiu nie zdążyliśmy się sprawdzić. Po roku nastawionego na obopólną eksploatację erotyczną związku wynajęliśmy, co prawda, dzięki pracy w Bratniaku mieszkanie na strychu starej kamienicy, ale nie porzuciliśmy imprezowego trybu życia. Zaczęliśmy też sporo eksperymentować. Przeszliśmy całą listę praktyk uznawanych wówczas za urozmaiconą intymność i doszliśmy do lekkich, dopuszczalnych dewiacji, także z wykorzystaniem przedmiotów z epoki przedsilikonowej. Dużo przy tym rozmawialiśmy. Najwięcej o Hance.
Hanka była kobietą w typie bergmanowskim: skomplikowaną. Obdarzona klasyczną urodą, nie troszczyła się o wygląd. Wszystko jednak, począwszy od sposobu obgryzania skórki przy paznokciu, do gestu, jakim odgarniała włosy, uwydatniało ten cud natury, którym była. Nosiła się bardzo kobieco, oczywiście w stylu obowiązującym na uczelni z wydziałem artystycznym. Studentką była przeciętną, rozpraszały ją, jak wszystkich, kluby, dyskusje i DKF-y, do których dostęp mimo stanu wojennego stopniowo się zwiększał. Poza tym miała obowiązki domowe.
Przyjaźniła się najpierw z moim prawie-mężem. Może nawet coś między nimi było, ale mieszkała z rodzicami i nie uczestniczyła zbyt często w akademikowych bibkach, wobec czego miałam fory. Odziedziczyłam jej przyjaźń po nim, kiedy – o, porządni mężczyźni! – realizując zasadę wierności, odsunął się nieco na bok. Nocowała u nas, kiedy dostała pozwolenie od ojca na naukę z koleżanką, a impreza w naszym mieszkaniu przeciągnęła się do godziny milicyjnej, czyli w każdą sobotę. Miała miejsce od ściany, przy mnie.
Pewnego razu w sytuacji intymnej narzeczony wyznał, że ma na nią ochotę. Ukłucie zazdrości stłumiłam haustem mocnej, zimnej herbaty. Nie należało odczuwać takich małżeńskich, drobnomieszczańskich emocji. Poszłam w fellatio. Odpłynął, jęcząc tak głośno, że sąsiadka zaczęła stukać w sufit szczotką. Od tego czasu wciąż gadaliśmy o Hance.
– A może wzięlibyśmy sobie jakąś dziewczynę? – pytałam, wkładając mu pośliniony palec tam, gdzie mógł się zmieścić.
– Kogo masz na myśli? – udawał zaciekawionego.
– Jakąś ładną. – Poruszałam palcem.
Postępując normalną drogą takiej konwersacji, dochodziliśmy do „Hanka”. „Hanka”, „Hanka”, krzyczał, wodzony na pokuszenie przez byłą Agnethę, obecnie raczej czarniawą Anni-Frid. Przypadkowo wypadało na „Hanka”. Przekonałam się, jaką metodą szkolone były psy Pawłowa.
Kiedy jakimś cudem udało nam się Hankę oswoić, upić bardziej niż w inne soboty, położyć między nami i skłonić do zdjęcia rajstop, straciliśmy kontrolę nad swoją wizją. Straciliśmy ją także nad Hanką; zgodnie z naszymi rojeniami była namiętna, ale niezgodnie ze scenariuszem brała, nie dając nic w zamian. Nie chciała nas „obsłużyć”, zwłaszcza mało zainteresowana była moim prawie-mężem, który nieco zaniemógł, patrząc, jak zajmuję się obsługą naszej fantazji. Hanka szczytowała bez końca, ja byłam wciąż na krawędzi, a załatwiony odmownie narzeczony leżał na brzegu posłania.
Raz nam nie wystarczył. Zaczęłam spotykać się z Hanką, ignorując potrzeby prawie-męża, który nadal polegiwał na skraju tapczanu. Przed wakacjami zrobił dyplom i postanowił nas porzucić. Mieszkanie było opłacone do 30 sierpnia.

Inga Iwasiów, W powietrzu, Warszawa 2014.