
Mądry z ciebie sukinkot, powiedziała Amy. Leżała razem z nim w hotelowym łóżku osiemnaście lat po tym, jak Dorrigo zobaczył Jackiego Maguire’a, płaczącego na oczach jego matki, i gmerała palcem w jego przyciętych włosach, a on recytował dla niej Ulissesa. Pokój znajdował się na trzecim piętrze zaniedbanego hotelu i wychodził na rozległą werandę, która całkowicie odcinała ich zarówno od widoku drogi, jak i od leżącej po jej drugiej stronie plaży, dając im złudzenie, że siedzą nad brzegiem morza, którego wody bez przerwy rozbijają się i przelewają w dole.
To tylko taka sztuczka, powiedział Dorrigo. Jak wyciągnięcie komuś monety z ucha.
Nieprawda.
Tak, odpowiedział Dorrigo. To nieprawda.
No to o co ci chodzi?
Dorrigo nie wiedział.
A Grecy, Trojanie? O co w tym wszystkim chodzi? Czym oni się od siebie różnią?
Trojanie stanowili rodzinę. I przegrali.
A Grecy?
Grecy?
Nie. Drużyna „Srok” z Port Adelaide. No pewnie, że Grecy. Co oni symbolizują?
Przemoc. Ale dla nas Grecy to bohaterowie. Zwyciężyli.
Dlaczego?
Właściwie nie wiedział.
No, oni uciekli się do pewnej sztuczki, fortelu, owszem, powiedział. Użyli konia trojańskiego, daru dla bogów, w którym schowali śmierć trojańskich żołnierzy. Ukryli jedną rzecz w drugiej.
To dlaczego w takim razie ich nie nienawidzimy? Tych Greków?
Właściwie nie wiedział. Im więcej o tym myślał, tym bardziej nie umiał wyjaśnić, dlaczego tak powinno być ani dlaczego los rodziny trojańskiej był przypieczętowany. Wydawało mu się, że „bogowie” to po prostu inna nazwa czasu, uważał jednak, że powiedzieć coś takiego byłoby równie głupie, jak zasugerować, że nigdy nie możemy wygrać z bogami. Miał już jednak dwadzieścia siedem lat, zbliżały się jego dwudzieste ósme urodziny, i stał się kimś w rodzaju fatalisty, jeśli chodziło o jego przeznaczenie, choć niekoniecznie o przeznaczenie innych. Jak gdyby życie można było pokazać, ale nie wytłumaczyć, a słowa – wszystkie słowa, które niczego nie wyrażają bezpośrednio – były dla niego czymś najwiarygodniejszym, najbardziej godnym zaufania.
Patrzył ponad nagim ciałem Amy, ponad półksiężycowatą linią, dzielącą jej piersi i biodra, otoczoną aureolą drobnych włosków, sięgając wzrokiem tam, gdzie za sfatygowanymi szklanymi drzwiami, z których płatami łuszczyła się biała farba, światło księżyca utworzyło na morzu wąską dróżkę, oddalającą się od jego oczu w stronę szeroko rozpostartych chmur.
Wyglądała tak, jak gdyby na niego czekała.
Bo celem moim wędrować
poza słońca zachód pod gwiazd
ulewą, potąd aż nie umrę. [Alred Tennyson, Ulisses, w: Antologia liryki angielskiej, Warszawa 1987, tłum. Jerzy Pietrkiewicz]
Dlaczego ty tak bardzo kochasz słowa?, usłyszał pytanie Amy.
Jego matka umarła na gruźlicę, kiedy miał dziewiętnaście lat. Nie było go wtedy przy niej. Nie było go nawet w Tasmanii. W tym czasie mieszkał w Australii, uzyskał bowiem stypendium, umożliwiające mu podjęcie studiów medycznych na University of Melbourne.
Prawdę mówiąc, dzieliło go wówczas od matki już więcej niż tylko morze. W Ormond College poznał ludzi pochodzących z wielkich, wspaniałych rodzin, dumnych ze swoich sukcesów i korzeni, sięgających poza odkrycie Australii, aż do znamienitych rodów angielskich. Ludzie ci byli w stanie wymienić całe pokolenia swoich przodków, ich funkcje polityczne, firmy, dynastyczne małżeństwa, posiadłości oraz fermy owcze. Dopiero jako starzec Dorrigo zdał sobie sprawę, że wiele z tych historii kryło więcej fikcji niż pierwsza lepsza powieść Anthony’ego Trollope’a.
Z jednej strony było to nieprawdopodobnie nudne, a z drugiej – fascynujące. Nigdy wcześniej nie znał nikogo, kto byłby tak pewny siebie. Żydzi i katolicy byli pośledniejsi od jego nowych znajomych, Irlandczycy brzydsi, a Chińczycy i Aborygeni w ogóle nie należeli do przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Nie chodziło o to, że ci ludzie tak myśleli – oni po prostu wiedzieli, że tak jest. Dorriga zdumiewały różne rzeczy. Ich kamienne domy. Ciężar ich sztućców. Ich niewiedza na temat tego, jak żyją inni ludzie. Ślepota na piękno przyrody. Dorrigo kochał swoją rodzinę, nie był z niej jednak dumny. Najważniejszym osiągnięciem Evansów było przetrwanie. Zrozumienie, jak wielki jest to wyczyn, zajęło mu całe życie, ale w tamtych latach – w zestawieniu z zaszczytami, bogactwem, majątkiem i sławą, z którymi stykał się wtedy po raz pierwszy – wydawało mu się, że jego rodzina poniosła porażkę. I zamiast się tego wstydzić, po prostu trzymał się z daleka od swoich bliskich, aż do dnia śmierci matki. Nie płakał na jej pogrzebie.
No, Dorry, powiedziała Amy. Dlaczego? I przesunęła palcem w górę jego uda.
Richard Flanagan, Ścieżki północy, tłum. Maciej Świerkocki, Kraków 2015.