
Ta sama logika, która każe wyciskać ostatnie poty z robotników pracujących za grosze, prowadzi do spalania gór brudnego węgla i oszczędzania na kontroli zanieczyszczeń, bo wtedy produkcja jest najtańsza. Kiedy fabryki przeniosły się do Chin, stały się znacznie „brudniejsze”. Jak wskazuje Malm, zużycie węgla w Chinach w okresie od 1995 do 2000 roku nieznacznie spadało, ale gwałtowny rozwój przemysłu wytwórczego sprawił, że znów ogromnie wzrosło. Nie oznacza to, że firmy przenoszące produkcję do Chin chciały zwiększyć emisje: szukały taniej siły roboczej. Ale wyzysk robotników i eksploatacja planety idą ze sobą w parze. Destabilizacja klimatu to koszt zderegulowanego globalnego kapitalizmu, jego niezamierzony, lecz nieunikniony skutek.
Ten związek między zanieczyszczeniem atmosfery a wyzyskiem pracowników jest faktem od pierwszych dni rewolucji przemysłowej. W przeszłości jednak, kiedy robotnicy organizowali się, by żądać wyższych płac, a mieszkańcy miast – żeby domagać się czystszego powietrza, firmy były zmuszone do poprawy standardów zarówno w zakresie warunków pracy, jak i ochrony środowiska. Zmieniło się to wraz z nastaniem wolnego handlu. Dzięki zniesieniu wszelkich ograniczeń przepływu kapitałów, korporacje mogły zebrać manatki i przenieść się w inne miejsce, gdy tylko koszty pracy zaczęły gdzieś rosnąć. Dlatego pod koniec lat dziewięćdziesiątych wielcy producenci przenieśli się z Korei Południowej do Chin, a obecnie wielu opuszcza Chiny, gdzie obserwuje się wzrost płac, i wybiera Bangladesz, w którym wynagrodzenia są znacznie niższe. Tak czy inaczej, choć nasze ubrania, sprzęt elektroniczny i meble mogą być wytwarzane w Chinach, model gospodarczy powstał głównie w Ameryce.
Kiedy jednak w bogatych uprzemysłowionych krajach pojawia się w debacie kwestia zmian klimatu, bardzo często słychać od razu odpowiedź, że to wszystko wina Chin (albo Indii, Brazylii itd.). Dlaczego mielibyśmy zawracać sobie głowę naszymi własnymi emisjami, skoro wszyscy wiedzą, że prawdziwy problem stanowią szybko rozwijające się gospodarki, gdzie co miesiąc otwiera się więcej elektrowni węglowych, niż my moglibyśmy zamknąć? Tak jakbyśmy my, mieszkańcy Zachodu, przyglądali się tylko temu nieodpowiedzialnemu, brudnemu modelowi rozwoju gospodarczego. Jakby to nie nasze rządy i międzynarodowe korporacje forsowały model opartego na eksporcie rozwoju, który to wszystko umożliwił. Jakby to nie nasze firmy, nakierowane na jeden cel (i przy współudziale autokratycznych władców Chin) zmieniły deltę Rzeki Perłowej w dyszącą dwutlenkiem węgla specjalną strefę ekonomiczną, gdzie towary ładuje się od razu na kontenerowce, które je wiozą do naszych hipermarketów. A dzieje się to w imię składania ofiar bogu wzrostu gospodarczego (na ołtarzu hiperkonsumpcji) we wszystkich krajach świata.
Ofiarami są zaś zwykli ludzie: robotnicy tracący pracę w fabrykach w Juárez i Windsorze oraz ci, którzy ją znajdują w fabrykach w Shenzhenie i Dhace. A pracują tam w tak koszmarnych warunkach, że niektórzy pracodawcy instalują siatki wokół dachów, żeby robotnicy z nich nie skakali. O bezpieczeństwo pracy nie dba się do tego stopnia, że setki robotników giną w walących się budynkach. Ofiarami są również małe dzieci wkładające do buzi zabawki nasycone ołowiem, kasjerka w Walmarcie, której kazano pracować w Święto Dziękczynienia, po czym została stratowana przez oszalały tłum klientów polujących na okazje. A nie zarabiała tyle, żeby móc się utrzymać. Ofiarami są chińscy chłopi, których woda została skażona przez jedną z tych elektrowni węglowych będących dla nas wymówką od podjęcia działania, a także klasa średnia w Pekinie i Szanghaju, której dzieci nie mogą bawić się na dworze, bo tamtejszym powietrzem nie da się oddychać.
Naomi Klein, To zmienia wszystko. Kapitalizm kontra klimat, tłum. Hanna Jankowska, Katarzyna Makaruk, Warszawa 2016.