Babitz: For great sex, get a vibrator

There’s one thing about being in a bad relationship for longer than you should just for sex: when you get out, all you can think about is sex, and my advice to you is—for great sex, get a vibrator (or do it yourself), and remember how fabulous it was; don’t go trying to get the person back, or you’ll wind up a skull in the desert outside the Bagdad Cafe.

Eve Babitz, Black Swans.

Lubisz, jak tak robię?

Nie kocham cię – oświadczył jej pewnego wieczoru, gdy leżeli nago w trawie.

Pocałowała go w czoło i powiedziała: Wiem. A ty z pewnością wiesz, że i ja ciebie nie kocham.

Oczywiście – odparł, chociaż był ogromnie zdumiony – nie tyle wiadomością, że Cyganka go nie kocha, ile faktem, że mu to powiedziała. W ciągu siedmiu lat uprawiania miłości tyle razy słyszał te słowa: od wdów i dzieci, od prostytutek, od przyjaciółek swojej rodziny, od podróżniczek i cudzołożnych żon. Kobiety mówiły: Kocham cię, a on mógł się w ogóle nie odzywać. Im bardziej kogoś się kocha – doszedł w końcu do przekonania – tym trudniej jest to wyznać. Dziwił się, że obcy ludzie nie zaczepiają się nawzajem na ulicy, żeby powiedzieć: Kocham cię.

Moi rodzice zaaranżowali małżeństwo.

Twoje?

Z taką jedną Zosią. Z mojego sztetla. Skończyłem siedemnaście lat.

A kochasz ją? – spytała, nie patrząc na niego.

Pokruszył własne życie na najdrobniejsze cząstki, każdą obejrzał dokładnie jak zegarmistrz i złożył całość z powrotem.

Prawie jej nie znam. On także unikał wzroku Cyganki, ponieważ jego oczy – tak jak Pinczer P., który żył na ulicy, z łaski obcych ludzi, bo wszystko aż do ostatniego pieniążka oddał ubogim – niczego nie umiałyby zatrzymać dla siebie.

Pójdziesz na ten układ? – spytała, rysując karmelowym palcem kółka na ziemi.

Nie mam wyboru – odparł.

Oczywiście.

Wolała na niego nie patrzeć.

Czeka cię takie szczęśliwe życie – powiedziała. Zawsze będziesz szczęśliwy.

Po co to robisz?

Bo taki z ciebie szczęściarz. Masz w zasięgu ręki prawdziwe i trwałe szczęście.

Przestań – powiedział. Jesteś niesprawiedliwa.

Chciałabym ją poznać.

Wcale byś nie chciała.

Właśnie, że chciałabym. Jak ona ma na imię? Zosia? Bardzo bym chciała poznać Zosię i powiedzieć jej, jaka będzie szczęśliwa. Ale z niej szczęściara. Na pewno jest bardzo piękna.

Nie wiem.

Przecież chyba ją widziałeś, nie?

Tak.

No to wiesz, czy jest piękna. Jest piękna?

Chyba tak.

Piękniejsza ode mnie?

Przestań.

Chciałabym przyjść na ślub i sama wszystko zobaczyć. Nie, nie na ślub, skądże znowu! Cyganka nie może przecież wejść do synagogi. Ale na wesele. Chyba mnie zaprosisz, prawda?

Wiesz, że to niemożliwe – odparł, odwracając się od niej.

Wiem, że to niemożliwe – przytaknęła, rozumiejąc, że się zagalopowała, że była zbyt okrutna.

To niemożliwe.

Powiedziałam ci: wiem.

Ale musisz mi uwierzyć.

Wierzę.

Kochali się ze sobą ostatni raz, nieświadomi, że przez najbliższe siedem miesięcy nie zamienią ani słowa. Wielokrotnie ją widywał i ona jego także – w ciągu wspólnie spędzonych lat przywykli odwiedzać te same miejsca, chadzać tymi samymi ścieżkami, zasypiać w cieniu tych samych drzew – ale nigdy w żaden sposób nie dawali poznać, że się wzajemnie dostrzegają. Oboje rozpaczliwie pragnęli cofnąć się o siedem lat, do swojego pierwszego spotkania w teatrze, i zrobić to wszystko jeszcze raz, lecz tym razem nie zauważyć się nawzajem, nie rozmawiać, nie wyjść z teatru tak jak wtedy, kiedy ona prowadziła go za martwą prawą rękę przez labirynt błotnistych zaułków, obok straganów ze słodyczami, stojących niedaleko starego cmentarza, a potem wzdłuż linii uskoku między dzielnicą żydowską a ludzką, coraz dalej i dalej, w czerń. Przez siedem miesięcy kompletnie ignorowali się nawzajem na bazarze, pod Zegarem, przy fontannie z syreną na płask rozciągniętą, i byli przekonani, że potrafią ignorować się zawsze i wszędzie, pozostać dla siebie zupełnie obcymi ludźmi, lecz przeświadczenie to okazało się złudne, gdy pewnego popołudnia Safran, wracając z pracy, minął się w drzwiach własnego domu z Cyganką, która akurat stamtąd wychodziła.

A co ty tu robisz? – spytał, raczej przestraszony, że dziewczyna wyjawiła ich związek- ojcu, który na pewno by go zbił, lub matce, która byłaby taka rozczarowana – niż ciekaw, co ją sprowadza w te progi.

Ustawiłeś książki według koloru grzbietów – odparła. Co za głupi pomysł.

Przypomniał sobie, że matka bawi akurat w Łucku, tak jak w każdy czwartek o tej godzinie; ojciec mył się na dworze. Safran poszedł do swojego pokoju, bo chciał sprawdzić, czy wszystko jest na miejscu. Jego dziennik leżał pod materacem, jak zwykle. Książki stały w ordynku, według kolorów. (Wyciągnął jedną z półki – ot tak, żeby wziąć coś do ręki). Fotografia matki na szafce nożnej przy łóżku nachylona była pod tym kątem co zawsze. Nic nie wskazywało na to, że Cyganka czegokolwiek dotknęła. Przeszukał kuchnię, gabinet, a nawet łazienki, wypatrując śladów, jakie mogła po sobie zostawić. Nic. Żadnych zgubionych włosów. Żadnych odcisków palców na lustrze. Żadnych liścików. Wszystko w najzupełniejszym porządku.

Poszedł do sypialni rodziców. Poduszki były idealnie czworokątne. Prześcieradła gładkie jak woda, pedantycznie podwinięte pod materac. Pokój wyglądał, jakby niczego w nim nie tykano od lat, może od dnia czyjejś śmierci – jak gdyby starano się zachować go w niegdysiejszym stanie niby kabinę zatrzymanego czasu. Safran nie wiedział, ile razy Cyganka odwiedzała jego dom. Nie mógł jej o to spytać, ponieważ już z nią nie rozmawiał, nie mógł też zapytać ojca, wtedy bowiem musiałby mu wszystko wyznać, i matki także spytać nie mógł, bo gdyby się dowiedziała prawdy, toby ją zabiło, tego zaś z kolei on sam by nie przeżył, a choćby nie wiedzieć jak nieznośne wydawało mu się ostatnimi czasy własne życie, nie był jeszcze gotów go zakończyć.

Pobiegł do domu Listy P. – jedynej kochanki, która natchnęła go do tego, że się wykąpał. Wpuść mnie – poprosił, oparłszy o drzwi głowę. To ja, Safran. Wpuść mnie.

Usłyszał szuranie: ktoś z trudem wlókł się w stronę drzwi.

Safran? Rozpoznał głos matki Listy.

Dzień dobry – powiedział. Jest Lista?

Siedzi w swoim pokoju – odparła kobieta, myśląc, jaki uroczy z niego chłopiec. Idź do niej na górę.

Co się stało? – spytała Lista, kiedy stanął w drzwiach. Wyglądała znacznie starzej niż przed trzema zaledwie laty w teatrze, zadał więc sobie w duchu pytanie, czy to ona tak się zmieniła, czy może raczej on. Wejdź. Wejdź. Siadaj – dodała. – O, tutaj. Co się dzieje?

Jestem zupełnie sam – odparł.

Nie jesteś sam – powiedziała, tuląc jego głowę do piersi.

Jestem.

Nie jesteś sam – powtórzyła. Tylko czujesz się samotny.

Na jedno wychodzi. Samotność to właśnie uczucie, że jest się samotnym.

Zrobię ci coś do jedzenia.

Nie chce mi się jeść.

No to napij się czegoś.

Nie chce mi się pić.

Zaczęła mu rozcierać martwą dłoń i przypomniała sobie, kiedy ostatnio jej dotykała. Pociąg do tej ręki wzbudziła w niej nie martwota, lecz nierozpoznawalność. Niedosiężność. Safran nigdy nie mógłby pokochać jej miłością pełną, całym sobą. Nigdy nie można by go całkowicie posiąść i on także nie zdołałby zawładnąć nikim bez reszty. Jej pragnienie wznieciła nieziszczalność tego pragnienia.

Żenisz się, Safran. Dziś rano dostałam zaproszenie. Czy właśnie to tak cię wyprowadza z równowagi?

Tak – przyznał.

Nie masz co się martwić. Każdy się denerwuje przed swoim ślubem. Ja na pewno się denerwowałam. Wiem, że mój mąż też. Ale Zosia to taka miła dziewczyna.

Nigdy jej nie widziałem – powiedział.

Mówię ci, jest bardzo miła. A w dodatku piękna.

Myślisz, że mi się spodoba?

Tak.

Pokocham ją?

Możliwe. W sprawach miłości lepiej niczego z góry nie przewidywać, ale to z całą pewnością niewykluczone.

Kochasz mnie? – spytał. Kochałaś mnie kiedykolwiek? Tamtego wieczoru, kiedy wypiliśmy tyle kawy.

Nie wiem – odparła.

Myślisz, że mogłaś mnie kiedyś kochać?

Dotknął zdrową ręką jej policzka i musnął szyję, a potem wsunął dłoń za kołnierz bluzki.

Nie – powiedziała, wyjmując ją stamtąd.

Nie?

Nie.

Kiedy ja chcę. Naprawdę chcę. Nie robię tego dla ciebie.

Właśnie dlatego nie możemy – odparła. Nigdy bym się na to nie zdobyła, gdybym przypuszczała, że chcesz.

Położył głowę na jej kolanach i zasnął. Zanim odszedł wieczorem, dał Liście przyniesioną z domu książkę (Hamleta z fioletowym grzbietem, którego wyciągnął z półki – ot tak, byle wziąć coś do ręki).

Na zawsze? – spytała.

Kiedyś mi oddasz.

Mój dziadek i Cyganka nic o tym wszystkim nie wiedzieli, kiedy kochali się ostatni raz, kiedy Safran dotykał jej twarzy i gładził miękką skórę pod brodą, kiedy okazywał jej względy niby rzeźbiarz swojej żonie. Lubisz, jak tak robię? – spytał. Zatrzepotała rzęsami i musnęła nimi jego pierś. Przemknęła mu tym motylim pocałunkiem w poprzek torsu i w górę po szyi, do miejsca, w którym płatek lewego ucha łączy się z żuchwą. Ściągnął jej przez głowę niebieską bluzkę, rozpiął sznury korali, wylizał gładkie, spocone pachy i przejechał palcem od szyi do pępka. Czubkiem języka zakreślił kręgi wokół karmelowych obwódek jej sutek. Lubisz, jak tak robię? – spytał. Skinęła głową, a potem odchyliła ją do tyłu. Językiem smagnął jej sutki, czując, że wszystko jest zupełnie nie tak, każda chwila, od momentu jego narodzin aż do teraz, wszystko wychodzi źle, i to nawet nie na opak, tylko jeszcze gorzej: w przybliżeniu. Cyganka obiema rękami rozpięła mu pasek. Uniósł się w biodrach, żeby mogła mu ściągnąć spodnie i gatki. Wzięła do ręki jego członek. Tak strasznie chciała, żeby mu było dobrze. Była przekonana, że jeszcze nigdy nie było mu dobrze. Chciała stać się sprawczynią jego pierwszej i jedynej rozkoszy. Lubisz, jak tak robię? Nakrył dłonią jej dłoń i nią pokierował. Zdjęła spódnicę i majtki, ujęła jego martwą dłoń, włożyła sobie między nogi i ścisnęła. Jej gęste, czarne włosy łonowe spływały luźnymi kędziorami, falami. Lubisz, jak tak robię? – spytał, chociaż to ona prowadziła jego dłoń, jakby próbowała manewrować wirującym stolikiem, żeby wydębić odpowiedź. Oprowadzali się nawzajem po swoich ciałach. Cyganka włożyła sobie jego martwe palce i na chwilę udzieliła jej się drętwota i paraliż. Poczuła, jak śmierć w nią wnika, przenika od stóp do głów. Teraz? – spytał Safran. Teraz? Wtoczyła się na niego i martwą ręką wsunęła sobie członek. Dobrze tak? – spytał. Dobrze?

Siedem miesięcy później, osiemnastego czerwca 1941 roku, kiedy pierwszy pokaz niemieckich bombardowań świetliście zelektryzował niebo nad Trachimbrodem, a mój dziadek przeżywał swój pierwszy orgazm (pierwszą i jedyną rozkosz, której nie ona jednak była sprawczynią), Cyganka przecięła sobie nadgarstek nożem stępionym od strugania listów miłosnych. Lecz wtedy, tam, gdy złożył senną głowę na jej pulsującej piersi, niczego mu nie wyznała. Nie powiedziała: Ożenisz się. Nie powiedziała: A ja się zabiję. Spytała tylko: Jak ustawiasz swoje książki?

Jonathan Safran Foer, Wszystko jest iluminacją, tłum. Michał Kłobukowski, wydanie III, Warszawa 2017, s. 326-333.

I to jest wszystko, a jednocześnie najmniej, co można powiedzieć o ludzkich związkach

Podbródek, który siłą przyzwyczajenie w trzeźwych i świadomych chwilach naszego życia utrzymuje usta zamknięte, górną szczękę kładzie na dolnej, a górną wargę przysuwa do dolnej, w takich chwilach się rozluźnia, wraca do pradawnego stanu sprzed nabytych nawyków, rozluźnia trzeźwą, świadomą dyscyplinę, poza godzinami snu utrzymującą mięśnie twarzy w ciągłym napięciu, którego rodzaj i natężenie określają charakter twarzy, przez co tam, w środku, język wznoszący się nad górną krawędzią dolnej szczęki znajduje się w niepewnie rozkołysanej pozycji, a kiedy usta się otworzą, ślina zebrana u wrót zębów, nieopodal wznoszącego się łuku języka, spływa na dno jamy ustnej.

Głowy lekko odchylają się w bok, jedna w lewo, druga w prawo, kiedy bowiem usta dwóch osób chcą spotkać się ze sobą, ich twarze muszą ominąć nosy wystające z rzeźby ludzkich głów.

Kiedy oczy ocenią już odległość i na podstawie danych o rzeźbie głowy obliczą potrzebny kąt nachylenia, a z rosnącej ciągle prędkości zbliżania się można już wyznaczyć moment spotkania, wtedy powieki miękko i powoli opadną na oczy, z takiej bliskości widzieć jest już rzeczą niemożliwą i niepotrzebną, z czego naturalnie nie należy wyprowadzać wniosku, jakoby wszystko, co niemożliwe, miało być niepotrzebne, jednakowoż szpara pomiędzy powiekami całkowicie się nie zamyka, lecz pozostawia odrobinę miejsca, tylko tyle, by długie rzęsy, tak oto symetria oczu i ust staje się doskonała: jest to stan pełnej świadomości, choć człowiek nie jest do końca przebudzony, ile odda z napięcia trzeźwości, tyle straci z jasności myśli, tu coś się otwiera, choć nie całkowicie, tam się zamyka, choć też nie do końca.

Gdybym chciał więcej powiedzieć o pocałunku, o spotkaniu dwojga ust, o chwili, kiedy bezpośrednie zmysłowe odczuwanie nagle staje się bezpośrednim odczuwaniem dwóch ciał, gdybym chciał o tym powiedzieć coś bliższego, musiałbym chyba wkroczyć za pionową, pokrytą bruzdami powłokę otwartych, muskających się wzajemnie warg.

O ile coś podobnego byłoby możliwe bez noża chirurga, o tyle samo współdziałanie narządów zmusiłoby nas do strasznego wyboru, czy mamy posuwać się wzdłuż mięśni opadających lekkimi falami ku kącikowi ust, czy też podążać za pajęczyną wijących się żyłek i nerwów; w pierwszym przypadku musielibyśmy przedostać się przez wianuszek gruczołów ślinowych zwartych ze sobą warg i ust, a poprzez tkankę łączną szybko dobrać się do błony śluzowej, podczas gdy w drugim przypadku, jak gdyby przez cienkie niczym włoski korzonki drzewa, dostawalibyśmy się do samego pnia, a stamtąd do centralnego ośrodka nerwowego korony, w trzecim zaś przypadku, zależnie od tego, czy ruszyliśmy niebieskim, czy czerwonym szlakiem, dotarlibyśmy do piwnicy lub komórki.

Na szczęście jedynie w bajkach musimy spośród trzech dróg wybierać tę jedyną, zbawienną drogę, jeśli jednak nie pragniemy zbawienia, a tylko chcemy zaspokoić naszą zwykłą i bez wątpienia dość powierzchowną ciekawość, możemy wybrać czwartą z możliwości, możemy wślizgnąć się do ust pomiędzy ledwie stykającymi się ze sobą wargami, a nie będzie to łatwe, powierzchnia w tym miejscu jest niemal całkiem sucha, ślinianki obficie wydzielają ślinę, ale niepewnie kołyszący się język nie zwilża ust, tak więc im więcej czasu upłynęło od chwili, w której dotknęły się wargi, tym są one suchsze, czasami przypominają ziemię spękaną podczas suszy, choć w wewnętrznym łuku dolnych zębów, tam, pod językiem, zebrało się już całkiem pokaźne jeziorko śliny.

Kiedy posuwając się skalistym wierzchołkiem dolnych zębów, ominiemy to jeziorko, a potem u ich nasady, po wzdłużnej płaszczyźnie, zaczniemy wspinać się w górę i dotrzemy do śliskiego grzbietu niepewnie kołyszącego się języka, by stamtąd spojrzeć na przebytą drogę, roztoczy się przed nami doprawdy nadzwyczajny widok.

Przedsięwzięcie, ma się rozumieć, nie jest wolne od niebezpieczeństw, jeśli nie zatrzymamy się na kubkach smakowych, to z łatwością możemy ześlizgnąć się do gardzieli, niemniej warto zaryzykować, w końcu jesteśmy w bezpiecznej jaskini, nad nami rozciąga się piękny łuk podniebienia, przed nami otwór jamy ustnej tworzy regularny rozwartokątny trójkąt, i jeśli nawet nie jesteśmy tu po to, by podziwiać zachwycające widoki, to zdziwieni zakrzykniemy, że anatomiczny obraz jamy ustnej, oglądany z tej wewnętrznej perspektywy, jest dokładnie taki sam, jak zwykliśmy przedstawiać oko Boga.

Kiedy zaś wyjrzymy na zewnątrz, nagle wszystko pociemniej nam przed oczyma, a u wejścia do jaskini, napędzany sprzecznymi siłami ssania i wnikania, może nie do końca symetrycznie, trochę zsuwając się na bok, przylgnie ten drugi trójkąt, i wtedy dojdzie do pocałunku, a my poczujemy, jakby w mroku zwierających się ze sobą jaskiń ust oko jednego Boga spojrzała w oko drugiego Boga.

Radość naszego odkrycia w tej pełnej emocji chwili często zostaje zmącona udręką niepewności, zadajemy sobie bowiem pytanie, czy dotknięcie warg dwojga ludzi, pocałunek, naprawdę jest spotkaniem o tak wielkim i wyjątkowym znaczeniu, w którym oko jednego Boga spogląda w oko drugiego Boga?

Dręczeni wątpliwościami przekopujemy zbiór naszej wiedzy i doświadczeń, te zaś potwierdzają nasze tezy bądź też im zaprzeczają, ale żeby odnieść się do owych zaprzeczeń albo potwierdzeń musimy zagłębić się w ciało, ale przecież już w nim jesteśmy!, i wziąć pod lupę narządy biorące udział w miłosnym życiu człowieka.

Kiedy zaś przyjrzymy się z bliska narządom i ich właściwościom, dojdziemy do dziwnego i dla niektórych zapewne szokującego wniosku, że miłosna rozkosz, będąca warunkiem i koniecznością funkcjonowania instynktu podtrzymania gatunku, u każdego człowieka, tak u kobiety, jak i u mężczyzny, możliwa jest do wywołania także bez udziału tego drugiego, mało, możliwe jest także samodzielne osiągnięcie zaspokojenia, i że do tego wcale nie jest potrzebna druga osoba.

Poczucie zamknięcia w sobie i osiągnięcia pełni w samym sobie, kiedy człowiek, przywołując w myślach obraz cielesnego dotyku drugiej osoby, sięga dłonią do swojego samotnego ciała, zna z doświadczenia każdy z nas.

Osoby o słabej psychice, wstydliwe i pełne oporów nie muszą od razu sięgać do własnych narządów płciowych, wystarczy, że skóra ich dłoni, niby przez przypadek, dotknie okoli ud, brzucha czy miednicy, by pomiędzy ich własnym ciałem a własną skórą zrodził się kontakt niezbędny do osiągnięcia zmysłowej rozkoszy; u kobiet wchodzą tu jeszcze w rachubę piersi, brodawki i ich ciemne otoczki, potem zaś, bądź też równolegle, pieszczoty w okolicy wzgórka łonowego, które niekiedy całkiem bez udziału woli stają się rytmiczne, powodują wzrost ciśnienia krwi i przyspieszenie oddechu, odpowiadające ostrożnym i czułym pieszczotom, jakimi kobiety zazwyczaj rozpoczynają grę w miejscu, w którym biorą początek męskie uda, by przysunąć się wyżej do jąder i żołędzi, kobiety mogą też dotykać swojej maleńkiej łechtaczki, uważnie, by palce nie drażniły zbyt boleśnie jej nadzwyczaj wrażliwej główki, mężczyźni podobnie, choć nieco mocniejszym ruchem, mogą chwycić w palce jamistego członka i pociągając napletek, to uwalniać żołądź, to ją zakrywać, by rozkosz doznawana na koronie żołędzi otworzyła zawory, przez które krew płynąca w arteriach dopłynie do ciał jamistych, powodując ich wypełnienie krwią.

A ponieważ mowa tu o funkcjonowaniu pojedynczego człowieka i zaspokajaniu jego osobistych potrzeb, formy i sposoby tego funkcjonowania mogą w znaczący sposób różnić się od siebie.

Mimo różnorodności sposób wywoływania i zaspokajania cielesnych potrzeb nie wolno nam jednak zapominać, że z punktu widzenia fizjologii ludzkiego ciała w każdym z nas zachodzą dokładnie te same procesy, co najwyżej ich natężenie, głębia czy skuteczność, a także efekt mogą być różne, gdyż procesy te w każdym człowieku i w każdym pojedynczym przypadku stanowią zamkniętą całość, z góry określoną przez prawidłowości rządzące funkcjonowaniem ludzkiego ciała, i nie ma tu znaczenia, czy dzieje się to pomiędzy osobami różnej, czy tej samej płci, czy jest wynikiem jakiegokolwiek mechanicznego działania, fantazji, czy też połączonej z fantazjowaniem masturbacji.

Z drugiej zaś strony, jakkolwiek niezależną całość tworzyłyby fizjologiczne prawidłowości rządzące wywoływaniem, utrzymywaniem rozkoszy i jej zaspokajaniem, nawet jeśli byłby to formy najbardziej zamknięte, podczas masturbacji czy nieświadomych polucji pojawiają się elementy burzące ten z fizjologicznego punktu widzenia całkowicie niezależny system.

Jak gdyby natura nie pozwalała, by koło samo się zamknęło; w chwili masturbacji działa fantazja, w przypadku polucji sen, a wyobraźnia lub marzenia senne wiążą osobę i niezależne mechanizmy jej ciała z drugą istniejącą bądź tylko potencjalnie istniejącą osobą.

I to jest wszystko, a jednocześnie najmniej, co można powiedzieć o ludzkich związkach.

Péter Nádas, Pamięć, tłum. Elżbieta Sobolewska, Stronie Śląskie 2017, ss. 640- 644.

Całe moje ciało istnieje po to, by napawać się tym widokiem

„Co się tam stało?”, zapytałem cicho, może nawet zbyt cicho, a zdumienie, które zajęło we mnie miejsce strachu, sparaliżowało mi gardło, matka jednak, jak gdyby nie przejmując się moimi pytaniami albo ich nie słysząc, wyszła na taras, zrobiła kilka kroków i, jakby niemiły stukot obcasów kazał się jej zatrzymać, w pośpiechu uciekła do pokoju, „Co się stało?”, zapytałem już tym razem głośniej, a ona podeszła do drzwi prowadzących na korytarz, otworzyła je i się cofnęła!, wtedy musiałem już wyskoczyć z łóżka i pospieszyć jej z pomocą.

Nasze pędzące naprzeciw siebie ciała zderzyły się ze sobą i spotkały na środku ciemnego pokoju.

– Co się stało?

– Wiedziałam, od pięciu lat wiedziałam!

– Co się stało?

– Wiedziałam, od pięciu lat wiedziałam!

Staliśmy wczepieni w siebie.

Jej ciało było przerażająco napięte i tak sztywne, że aż twarde, i choć na chwilę mnie objęła, a ja, obejmując ją, próbowałem poddać się jej objęciom, wyraźnie czułem, że ta bliskość nie przynosi jej ulgi, moje dobre chęci nie wystarczają, ja czuję ją, ale ona nie czuje mnie, równie dobrze mógłbym być sekreterą albo fotelem, których może się chwycić, jeśli straci równowagę, aż wreszcie podjęła tę bliską szaleństwa decyzję; mimo to nie chciałem jej puścić, mocno przycisnąłem czoło do jej czoła, jak gdybym dobrze wiedział, co zamierza, przed jakim strasznym czynem muszę ją powstrzymać, choć właściwie nie miało dla mnie znaczenia, przed czym ją powstrzymuję, nie miałem o tym wszystkim bladego pojęcia, instynkt podpowiadał mi, że przed tym, co chce teraz zrobić, cokolwiek by to miało być, muszę ją powstrzymać!, i jak gdyby moje wysiłki odniosły skutek, jak gdyby wreszcie zrozumiała, że tak, jestem jej synem, należę do niej, pochyliła się nade mną i, niemal gryząc, gorąco pocałowała mnie w szyję, ale w chwilę później, czerpiąc ze swojego pocałunku i mojego sparaliżowanego strachem ciała siłę do kolejnego kroki, nagle wyrwała się z moich objęć i odepchnęła mnie od siebie, „Nieszczęsny!”, zawołała głosem pełnym rozpaczy i biegiem rzuciła się w kierunku tarasu.

Pobiegłem za nią.

Pędziła przez taras, ale nie w stronę schodów prowadzących do parku, jak mogłem przypuszczać, tylko w zupełnie przeciwnym; zatrzymała się przed drzwiami do pokoju panny Wohlgast.

W pokoju paliły się świece, drzwi były otwarte, a drżące, rozkołysane światło ślizgało się po kamieniach prosto pod nasze nogi.

Nigdy wcześniej nie czułem aż w takim stopniu, że stoję na stopach.

Że nie tylko moje oczy, ale całe moje ciało istnieje po to, by napawać się tym widokiem.

Dzieci bowiem nie tylko wiedzą często o rzeczach, które mają w takich chwilach miejsce, ale, choć zabrzmi to skandalicznie, dzięki rozkoszy czerpanej z własnego ciała mogą mieć w tej materii pewne doświadczenie; ich widok tak mnie jednak zaskoczył, że nie byłem w stanie go zrozumieć.

Widok dwóch obcych sobie ciał.

Panna Wohlgast leżała na boku z nogami podkurczonymi aż do piersi, wokół porozrzucane białe ubrania, a potężne, rozłożyste, teraz, gdy patrzę okiem doświadczonego mężczyzny, piękne, krągłe pośladki obracała w stronę ojca; obracała?, przysuwała, ofiarowała, podawała!, on zaś przywierał do nich, uderzał w nie swoim przyrodzeniem, odrywał się od nich, klęczał czy siedział nad nią w kucki, jedną rękę zanurzając w jej rozpuszczonych ciemnych włosach i z całej siły chwytając je tuż przy samej skórze; był już w środku tego doskonale zamkniętego ciała, buszował w nim delikatnie, ale z wielką siłą; dziś już wszystko jest dla mnie jasne, tylko wtedy bowiem członek może wejść możliwie najgłębiej, a raczej najwyżej; wrażliwy napletek, szeroka kryza żołędzi, nabrzmiałe supły żył pocierają nabrzmiewającą łechtaczkę, gładzą wargi, głaszczą i szorują śliską, obejmującą niczym jaskinia pochwę, przez co erekcja staje się tak silna, tak pulsująca, że tam, na samym końcu, macica wydaje się jedyną przeszkodą!, wypełniwszy dokładnie pustkę, już nie potrafimy odróżnić, co należy do nas, a co do tej drugiej osoby; w tej dziwnej pozycji gwałt i czułe oddanie się wydają się jednym i tym samym, cóż więc może być więcej, jak możemy wyobrazić sobie rozkosz?, to jednak, co wtedy zobaczyłem, nie było niczym innym jak widokiem ojca, jego pleców pochylonych aż do skurczu, rozwartych pośladków, co wyglądało tak, jak gdyby chciał się wypróżnić, wolną ręką podpierał się o ziemię, w rytmicznym ruchu widziałem jego ogromne, lekko uniesione jądra, które po chwili znów zakryły miejsce wywołujące w nich tętniącą rozkosz; panna Wohlgast krzyczała cieniutkim głosikiem, otwarte usta ojca budziły we mnie strach, wydawało się bowiem, że nie może ich zamknąć, wydobywało się z nich głębokie charczenie, czubek języka wystawał na zewnątrz, oczy miał otwarte i niewidzące, ale wtedy tamten pisk i charczenie nie łączyły się dla mnie w sposób oczywisty z rozkoszą, kiedy bowiem ojciec wszedł już w nią najgłębiej, jak mógł, i odnalazłszy swoje ostateczne miejsce, zamarł w odrętwieniu, a całe jego ciało pokryte plamami czarnego owłosienia zostało ogarnięte bezsilnym, nienasyconym drżeniem, uniósł głowę panny Wohlgast i kilkakroć uderzył nią o ziemię; i kiedy rozdzierająco pisnęła z rozkoszy, zaczęła się pod nim miotać, jak gdyby chciała uciec, oddalić się od zenitu doznań, łono ojca z nie mniejszą niż przed chwilą siłą znów zaczęło się przybliżać i oddalać, jej pisk stał się ciepły i łagodny, a wtedy ojciec szarpnął ją za głowę i zaczął uderzać nią o podłogę, aż dudniło.

Jeśli nawet w tamtych chwilach uczucie rozkoszy było we mnie silniejsze od zaskoczenia, i jeżeli, zapomniawszy o matce, wszystkimi zmysłami oddałem się temu widokowi, a wręcz, bez względu na wszystko, byłem szczęśliwy, że to widzę, i nie należy tego przypisywać dziecięcej ciekawości ani nawet temu, że mój drogi towarzysz zabaw z Heiligendamm, trochę starszy ode mnie hrabia Stollberg, już mnie wtajemniczył w te sekretne sprawy, to po prostu niespodziewanie doszły we mnie do głosu najrozmaitsze, dotychczas ukryte pragnienia, tęsknoty i skłonność do okrucieństwa; jak gdyby to oni je we mnie wyzwolili, jak gdyby panna Wohlgast swoim piskiem przyłapała mnie na gorącym uczynku!, ich widok pozwolił mi zgłębić świat zmysłów, wszystko bowiem, co się tam działo, dotyczyło nie mnie samego, ani mojej teoretycznej dotychczas wiedzy, ani nawet mojego towarzysza, którego kiedyś niespodziewanie zaskoczyłem na moczarach, jak leżąc na bagnistej ziemi, zabawiał się swoim ptaszkiem, ani też mojego ojca, lecz wprost przedmiotu mojego podziwu i pożądania, samej panny Wohlgast.

Moje liczne nocne ucieczki nie pozostały tedy bezskuteczne, bo wprawdzie chciałem zostać sam na naszym wspólnym tarasie, jednak cieszyłem się, że mogę ją tam spotkać, a ona przytulała mnie do swojego ciała ciepłego od łóżka i nieprzespanej nocy.

Jej ciepło emanowało pięknem, choć nie było to piękno jej ciała ani regularnych rysów twarzy, ale, że tak się wyrażę, jej żywego mięsa i rozpalonej skóry; i choć każdy z łatwością mógł dostrzec, że pod względem linii i form była daleka od ideału, to wydawała się o wiele bardziej pociągająca niż tak zwane doskonałe ciało; cóż to więc za szczęście, że bardziej wierzymy naszym dłoniom niż zimnej estetyce!, tu muszę szybko dodać, że nawet moja matka nie potrafiła się oprzeć temu dziwnie silnemu wrażeniu, i choć miała zwyczaj kierować się oschłymi regułami, tutaj uwierzyła własnym oczom, była zachwycona panną Wohlgast, uwielbiała ją, jak gdyby igrając z myślą, że mogłaby zostać jej przyjaciółką, tak jak Frick był zaufanym przyjacielem ojca; błyszczące brązowe oczy, południowa, ciemna jak u Cyganki skóra, zaróżowiona i napięta na szerokich kościach policzkowych, rozwarte, nerwowe nozdrza małego noska, usta nabrzmiałe krwią, jak gdyby przecięte pionowo rytualnym ciosem miecza, działały także na matkę, w obecności panny Wohlgast matka była jak naelektryzowana, choć ojciec, chcąc się z nią podrażnić, zwracał uwagę, że „panna Wohlgast jest rzeczywiście bardzo wulgarna”, matka tolerowała zbyt głośny sposób mówienia, przymykała oczy na jej graniczącą ze złymi manierami poufałość, i nie przeszkadzało jej nawet umysłowe ograniczenie tej panny, ucieleśnione w niskim, płaskim czole, a panna Wohlgast zamiast odpowiedzieć na zachwyt matki zdyscyplinowanym zachowaniem, stawała się jeszcze bardziej nieokiełznana; a więc ja też znałem ciało, które leżało wtedy na podłodze; małe, sztywno sterczące piersi, talię, która w odpowiednio uszytych sukniach wydawała się jeszcze węższa, biodra, których szerokość efektownie podkreślał krój jej strojów; znałem je dobrze, gdyż tamtej nocy, kiedy bezsenność i spokój wygnały ją na taras, i tam przytuliła mnie do siebie z matczyną czułością, aczkolwiek zbyt wielką, i dziś już wiem, że przecież adresowaną do ojca, poczułem to ciało w całej jego nieukrywanej, pozbawionej proporcji doskonałości, nie miała na sobie nawet szlafroka, a przez delikatny jedwab koszuli nocnej czułem niemal wszystko, nawet miękką gęstwinę łona, kiedy niby przypadkiem zbłądziła tam moja ręka, no i ten zapach, w którym się pogrążałem.

Ale już wystarczy, ani słowa więcej!

Poczucie miary i dobry smak każą mi przerwać tu na chwilę moje wspomnienia.

Matka wydała z siebie jęk i bez przytomności runęła na ziemię.

Péter Nádas, Pamięć, tłum. Elżbieta Sobolewska, Stronie Śląskie 2017, ss. 141-145.

Śniadanie i noc w Pensylwanii

podoba ci się, jak mój język wciska się między twoje wąskie wargi?

pokaż

tryśnij mi w usta

W początkach małżeństwa była taka noc w zajeździe w Pensylwanii. Zapalili z Jacobem dżointa – oboje palili pierwszy raz od college’u – leżeli nadzy w łóżku i przyrzekli sobie dzielić się wszystkim, wszystkim bez wyjątku, niezależnie od wstydu, dyskomfortu czy ewentualnego bólu. Zdawało się, że to najbardziej ambitna obietnica, jaką dwoje ludzi może sobie złożyć. Zwykłe mówienie prawdy sprawiało wrażenie objawienia.

– Żadnych wyjątków – powiedział Jacob.

– Nawet jeden wszystko zepsuje.

– Nocne moczenie. Tego rodzaju sprawy.

Julia wzięła Jacoba za rękę.

– Wiesz, jak bardzo bym cię uwielbiała, gdybyś podzielił się ze mną czymś takim?

– Na marginesie: nie zdarza mi się moczyć. Wyznaczam po prostu granice.

– Żadnych granic. W tym rzecz.

– Kontakty seksualne z przeszłości? – spytał Jacob, wiedział bowiem, że to jego najczulszy punkt, a zatem rozmowa będzie musiała zawędrować w te rejony. Zawsze, nawet gdy stracił już ochotę, by dotykać albo być przez nią dotykanym, czuł odrazę na myśl, że ona dotyka innego mężczyzny lub jest przez innego dotykana. Ludzie, z którymi była, rozkosz, którą dała i którą otrzymała, słowa, które jęczała. W innych kwestiach nie brakowało mu pewności siebie, ale umysł zmuszał go – z uporem kogoś, kto nie jest w stanie uciec przed wiecznym przeżywaniem koszmarów wciąż na nowo – by wyobrażał sobie jej zbliżenia z innymi. Co takiego im mówiła z tego, co mówiła jemu? Dlaczego takie powtórzenia miałoby się odczuwać jako najgorszą zdradę?

– Byłyby oczywiście bolesne – powiedziała. – Ale rzecz nie w  tym, że chcę wiedzieć o  tobie wszystko. Chodzi o  to, że nie chcę, żebyś coś zatajał.

– Więc nie będę.

– Ja też nie.

Podawali sobie dżointa kilka razy i czuli się tacy odważni, tacy jeszcze młodzi.

– Co teraz ukrywasz? – spytała niemal beztrosko.

– W tej chwili? Nic.

– Ale ukrywałeś?

– Ukrywałem, więc jestem.

Roześmiała się. Uwielbiała jego refleks, dziwnie podnoszący na duchu zapał jego neuronów.

– Jaka jest ostatnia rzecz, którą przede mną zataiłeś?

Zastanowił się. Na haju trudniej się myślało, ale łatwiej dzieliło myślami.

– Okej – powiedział. – To nic wielkiego.

– Chcę wszystkich sekretów.

– Okej. Któregoś dnia byliśmy w mieszkaniu. Była środa, chyba. Zrobiłem ci śniadanie. Pamiętasz? Frittatę z kozim serem.

– Tak, to było miłe – powiedziała, kładąc mu rękę na udzie.

– Pozwoliłem ci późno wstać i w tajemnicy przygotowałem śniadanie.

Wydmuchała słup dymu, który utrzymał się w tej postaci dłużej, niż wydawało się możliwe, i stwierdziła:

– W tej chwili mogłabym zjeść dużo tej frittaty.

– Zrobiłem ją, bo chciałem się tobą zaopiekować.

– Zauważyłam to – odparła, przesuwając rękę w górę uda i sprawiając, że stwardniał.

– I ładnie ułożyłem ją na talerzu. Z tą sałatką obok.

– Jak w restauracji – powiedziała, biorąc do ręki jego kutasa.

– I po pierwszym kęsie…

– Tak?

– Ludzie nie bez powodu zatajają różne sprawy.

– My to nie ludzie.

– Okej. No więc zamiast mi po pierwszym gryzie podziękować albo powiedzieć, że jest pyszna, spytałaś, czy posoliłem.

– I co?

– I poczułem się do dupy.

– Dlatego że spytałam, czy jest posolona?

– Może nie do dupy. Wkurzyło mnie to. Albo rozczarowało. Bez względu na to, jak się czułem, nie podzieliłem się tym.

– Ale ja tylko zadałam rzeczowe pytanie.

– Tak jest przyjemnie.

– To dobrze, kochanie.

– Ale jesteś w stanie dostrzec, że – w kontekście wysiłku, na jaki się dla ciebie zdobyłem – pytanie o to, czy jest posolona, wyrażało raczej krytykę niż wdzięczność?

– To wysiłek: przygotować dla mnie śniadanie?

– To było wyjątkowe śniadanie.

– Tak dobrze?

– Cudownie.

– Czyli jeśli w przyszłości pomyślę, że przydałoby się więcej soli, powinnam zachować to dla siebie?

– Albo wychodzi na to, że powinienem zachować dla siebie poczucie krzywdy.

– R o z c z a ro w a n i e.

– Mógłbym już dojść.

– To dojdź.

– Nie chcę jeszcze.

Zwolniła, ściskając go tylko.

– A ty co teraz ukrywasz? – spytał. – I nie mów, że nieco cię zraniło, zdenerwowało i rozczarowało moje poczucie krzywdy, wkurzenie i rozczarowanie, bo tego nie ukrywasz.

Roześmiała się.

– No więc?

– Niczego nie ukrywam – odparła.

– Poszperaj.

Pokręciła głową i się zaśmiała.

– Co?

– W samochodzie śpiewałeś All Apologies i ciągle powtarzałeś „Spienionego morza ryk”.

– No i?

– No i tam jest inaczej.

– Oczywiście, że nie.

– Wpienionego morza wstyd.

– Co?!

– Ehe.

– W p i e n i o n e g o. M o r z a. W s t y d?

– Z ręką na Torze.

– Chcesz mi powiedzieć, że moja absolutnie dorzeczna fraza – do rzeczy sama w sobie i w kontekście – jest tak naprawdę pod- świadomym wyrazem mojego stłumionego tego śmego i że Kurt Cobain celowo złożył do kupy słowa „wpienionego morza wstyd”?

– Dokładnie to chcę ci powiedzieć.

– Cóż, nie wierzę w to. Ale zarazem jestem okropnie zażenowany.

– Nie bądź.

– Tak to zwykle działa, gdy ktoś się wstydzi.

Zaśmiała się.

– To nie powinno się liczyć – powiedział. – Sekret hobbysty. Opowiedz mi coś dobrego.

– Dobrego?

– Coś naprawdę trudnego.

Uśmiechnęła się.

– Co? – spytał.

– Nic.

– C o?!

– N i c.

– Brzmi zdecydowanie jak coś.

– Dobra – odparła. – Ukrywam coś. Coś naprawdę trudnego.

– Świetnie.

– Ale nie sądzę, żebym wyewoluowała na tyle, żeby się tym podzielić.

– Dinozaury też nie sądziły….

Przycisnęła poduszkę do twarzy i skrzyżowała nogi.

– Przecież to tylko ja – powiedział.

– Dobra. – Westchnęła. – Dobra. No więc… Leżąc tu, skuta… Nasze nagie ciała… Miałam po prostu na coś ochotę.

Instynktownie sięgnął ręką między jej nogi i przekonał się, że już jest mokra.

– Opowiedz mi o tym – powiedział.

– Nie mogę.

– Założę się, że możesz.

Roześmiała się.

– Zamknij oczy – powiedział. –  Tak będzie łatwiej.

Zamknęła oczy.

– Mam takie pragnienie. Nie wiem, skąd się ono bierze. Nie wiem, dlaczego je mam.

– Ale je masz.

– Tak.

– Powiedz.

– Mam takie pragnienie. – Znów się roześmiała i wtuliła mu się w pachę. – Chcę rozłożyć nogi i chcę, żebyś położył między nimi głowę i patrzył na mnie, dopóki nie dojdę.

– Tylko patrzył?

– Żadnych palców. Ani języka. Chcę dojść pod twoim wzrokiem.

– Otwórz oczy.

– Ty też.

Nic nie powiedział ani nie wydał choćby dźwięku. Zdecydowanie, ale łagodnie przewrócił ją na brzuch. Wyczuł, że to, czego ona pragnie, stanie się możliwe tylko wtedy, gdy nie będzie widziała, jak on na nią patrzy, bo w przeciwnym razie straciłaby resztki poczucia bezpieczeństwa. Jęknęła, dając mu znać, że właśnie tak jest. Przesunął się w dół jej ciała. Rozsunął jej nogi, a potem rozłożył je bardziej. Przysunął twarz tak blisko, by poczuć jej zapach.

– Patrzysz na mnie?

– Tak.

– Podoba ci się to, co widzisz?

– Pragnę tego, co widzę.

– Ale nie możesz tego dotknąć.

– Nie dotknę.

– Ale możesz sobie robić dobrze, gdy na mnie patrzysz.

– Robię.

– Chcesz pieprzyć to, na co patrzysz?

– Tak.

– Ale nie możesz.

– Nie.

– Chcesz poczuć, jaka jestem mokra.

– Chcę.

– Ale nie możesz.

– Ale widzę.

– Ale nie widzisz, jaka ciasna się robię, gdy jestem blisko.

– Nie widzę.

– Powiedz mi, jak wyglądam, a dojdę.

Doszli jednocześnie, bez dotykania, i na tym mogło się skończyć. Mogła przewrócić się na bok i położyć mu głowę na piersi. Mogli zasnąć. Ale coś się stało: spojrzała na niego, wytrzymała jego spojrzenie i znów zamknęła oczy. Jacob też zamknął. I na tym mogło się skończyć. Mogli badać siebie nawzajem w łóżku, ale Julia wstała i zaczęła badać pokój. Jacob jej nie widział – wiedział, że ma nie otwierać oczu – ale ją słyszał. Też wstał, bez słowa. Dotykali oboje ławeczki w nogach łóżka, biurka i kubka z długopisami, frędzli u opaski do zasłon. On dotykał wizjera, ona pokrętła, którym regulowało się wentylator sufitowy, on przycisnął dłoń do ciepłego wierzchu małej lodówki.

– Masz dla mnie sens – powiedziała.

– Ty dla mnie też – odparł.

– Naprawdę cię kocham, Jacob. Ale, proszę, powiedz po prostu „Wiem”.

– Wiem – powiedział i ruszył po omacku wzdłuż ściany, wzdłuż spiętrzonych kołder, aż doszedł do włącznika światła. – Chyba właśnie zaprowadziłem ciemność.

Rok później Julia była w ciąży z Samem. Potem z Maxem. Potem z Benjym. Zmieniło się jej ciało, ale nie pożądanie Jacoba. Zmieniła się za to ilość tego, co ukrywane. Nadal uprawiali seks, mimo że to, co dawniej przychodziło spontanicznie, zaczęło wymagać albo bodźca (upicia się, oglądania Życia Adeli na laptopie Jacoba, walentynek), albo przezwyciężenia skrępowania i strachu przed śmiesznością, co zwykle prowadziło do silnych orgazmów i braku czułości. Nadal zdarzało im się powiedzieć coś, co chwilę później wydawało się poniżające do tego stopnia, że musieli zniknąć po wcale niepotrzebną szklankę wody. Nadal masturbowali się na myśl o sobie nawzajem, nawet jeśli ich fantazje nie miały większego związku z prawdziwym życiem i często pojawiał się w nich ktoś jeszcze. Ale nawet wspomnienie tamtej nocy w Pensylwanii trzeba było zataić, ponieważ była to linia pozioma na framudze drzwi: „Popatrz, jak bardzo się zmieniliśmy”.

Jonathan Safran Foer, Oto jestem, tłum. Krzysztof Cieślik, Warszawa 2017.

You’re after my breasts, you devil!

After a time I began to long for the afternoons when my mother’s friends would come and take my head between their warm, soft hands and tell me what dark eyes I had: it was a dizzying joy to have them touch me or to touch them. I tried to imitate the martyrs’ courage by jumping up to them when they arrived and greeting them with a kiss or a hug. Most of them looked surprised or bewildered on such occasions. “Heavens, Erzsi, you have a nervous jumpy boy!” they would say to my mother. A few of them suspected me, especially when I managed to have my hands fall on their breasts – for some reason this was more exciting than just touching their arms. However, these incidents always ended in laughter: I don’t remember them being very intent on anything for very long. I loved them all, but I used to wait most eagerly for Aunt Alice. She was a slightly plump, big-breasted blonde, with an absolutely fantastic perfume and a round, beautiful face. She used to pick me up and look into my eyes with mock anger and some coquettishness, I believe, admonishing me in a stern-soft voice: “You’re after my breasts, you devil!”

Aunt Alice was the only one who gave me my due as a personage of grave importance. Having become the first Hungarian Pope and suffered a martyr’s death in my imagination, I already viewed myself as a great saint, temporarily stranded in childhood. And though Aunt Alice attributed to me a different kind of greatness when she called me a devil, I felt that deep down we meant the same thing.

To free my mother from my company now and then, her friends used to take me for long walks or to the occasional movie. It was only Aunt Alice, however, who broke the news of our going by asking me for a date. “My handsome beau,” she would say with happy anticipation, “will you take me to the theatre?” I remember particularly one day when I was going out with her in my first pair of long trousers. It was a sunny Saturday afternoon in the late spring or early fall – sometime before the United States entered the war, for we were going to see The Wizard of Oz . I had got my adult suit a few days before and was anxious to show it off to Aunt Alice, who was sure to appreciate it. When she finally arrived, in the midst of her perfume and powder, she got so involved in explaining to my mother why she was late, that she didn’t notice my new trousers. However, as we were about to leave, she gave forth a throaty “Aaaaahh!” and stepped back to gobble me up with her eyes. I held out my arm for her and as she took it she said: “ I’ve got the handsomest escort today.” We were walking toward the door, arm in arm, a happy couple, when suddenly I heard my mother’s voice:

“András, did you remember to pee?”

I left the apartment with Aunt Alice, swearing to myself never to return. Even my blonde companion’s soothing remarks sounded outrageously condescending, and as we walked down the stairs I wondered how I could re-establish the old equilibrium of our relationship. Just before we stepped out into the street, I pinched her bottom. She pretended not to notice, but blushed deeply. I decided then to marry Aunt Alice when I grew up, for she understood me.

However, I don’t want to dramatize my boyhood by turning it into the story of my passion for that glorious lady. I was happiest with the Francisan fathers and at my mother’s weekly gatherings, when I saw all her friends together and could watch and listen to them chatting about fashion, the war, relatives, marriages and things I didn’t understand. The vast and silent cathedral and our living-room filled with all these cheerful, loud women, with the smell of their perfumes, with the light of their eyes – these are the strongest and most vivid images of my childhood.

I wonder, what kind of life would I have had if it hadn’t been for my mother’s tea-and-cookie parties? Perhaps it’s because of them that I’ve never thought of women as my enemies, as territories I have to conquer, but always as allies and friends – which I believe is the reason why they were friendly to me in turn. I’ve never met those she-devils modern fiction is so full of: they must be too busy with those men who look upon women as fortresses they have to attack and trample underfoot.

Still on the subject of friendliness toward all – and toward women in particular – I can’t help concluding that my utterly complete happiness at my mother’s weekly tea-and-cookie parties indicated an early and marked enthusiasm for the opposite sex. It’s obvious that this enthusiasm had a great deal to do with my later luck with women. And although I hope this memoir will be instructive, I have to confess that it won’t help you to make women more attracted to you than you are to them. If deep down you hate them, if you dream of humiliating them, if you enjoy ordering them around, then you are likely to be paid back in kind. They will want and love you just as much as you want and love them – and praise be to their generosity.

Stephen Vizinczey, In Praise of Older Women

Internet sexual: Edith from Chaturbate

Edith first appeared in a worrisome context: rolled over naked, facedown in bed after a session with her Hitachi vibrator, possibly weeping. Several of her 2,072 viewers exchanged concern: “Do you want to stop Edith?”or “What up? I clicked away and I come back and she’s crying?”or “She’s fucking joking”and “What happened??? She’s really upset”and “I can’t stand to see her sad.”Then she cut off her video feed.

From watching her Chaturbate show, I learned that Edith was a nineteen-year-old college student in the Midwest who seduced her audience by dressing like an American Apparel model, revealing the depth of her existential despair, and making every one of her viewers feel as if he and only he were the person who might understand and rescue her from both her tortured soul and her vow of celibacy. This dreamy formula attracted men by the thousands, men who clamored to suggest that Edith read Infinite Jest, Stranger in a Strange Land, the research of Masters and Johnson, or the poetry of Walt Whitman, to beg her for a personal message, and to tip her when she showed them her flawless milky-white breasts, bruised knees, and untamed bush. (She had been inspired in her celebration of body hair by YouTube videos of Siouxsie and the Banshees.) She would read out loud, everything from R. D. Laing to Sam Pink. She would name-drop Michel Foucault and David Bohm. She flattered the men who watched her for their intellectual gifts and for bringing to her attention the obscure cultural artifacts they proffered in the chat bar like hipster magi. Her user name quoted a J. D. Salinger story and the first item on her Amazon Wish List was William James’s The Varieties of Religious Experience. The second item was a long, ornately printed dress and the third item was a nun’s habit. Men would discover and claim her the way that men discover and claim early electronic music from Poland or a difficult-to-reach Goan restaurant in Queens.

The second time she showed up while I was online was early one Tuesday morning. She wore a white cable-knit sweater and a 1950s-style skater skirt and stood bare-legged in a cold-looking room with white walls and tile floors. Pale winter sun filtered through one window. The room had a coffeemaker in one corner, a guitar in another, and a fabric chair of the sort made for tailgating, with built-in beer coozies in the back. Behind her, a man dressed in a coat and scarf made coffee, ignoring Edith as she stripped down to a pale pink leotard and began fancifully dancing around, occasionally pulling down the leotard’s straps to reveal the rest of her body. In another corner, visible in glimpses when Edith carried her computer around the room, a woman slept under covers on an air mattress. Several sneakers and boots lay scattered around. Someone remarked that the scene looked like a flophouse out of Breaking Bad.

Edith had the sound off, although she would respond to compliments with a tersely typed “thank you.”She breakfasted on a pint of ice cream, gazing flirtatiously at the camera. She sat down on the edge of the air mattress and lifted her skirt. Behind her, the slumbering form drew the covers in around her, and the man making coffee, or perhaps a different man (people wandered in and out—“there are three other people under the bed,”joked one viewer), had now sat down in the beer-coozie chair and was reading a book. Their disinterest was such that it was as if Edith were not in the room at all, as if she were a ghost. This only raised the frenzy of the chatters, who couldn’t fathom how anyone could ignore such an angelic creature in their midst.

One day, Edith did a twenty-four-hour marathon on Chaturbate, which people occasionally did. She began in early afternoon, fully dressed in a blue baby-doll dress patterned with roses, smoking cigarettes in her bedroom and holding forth to an audience of more than two thousand people content just to listen to her talk. “I will be getting naked, absolutely, when the time comes,”she said. “But if you’re trying to bust a nut in ten minutes you might want to go to another room and come back.”She talked about her early forays into webcamming. She had begun some six months before on the site My Free Cams, under another literary name. She was banned when she mimed hanging herself with a Hitachi Magic Wand one day when the people chatting with her started demanding illegal requests, and she switched to Chaturbate. She talked about her favorite pornos, including Sasha Grey Takes Many Dicks. She liked Stoya’s writing but thought she was overrated—too “generic porn girl.”Someone asked her if she liked James Deen. “I’m not really into male porn stars,”she said.

Edith was herself contacted by a porn agent once. Initially the idea appealed to her: living in a house with other porn performers, with their own driver, hairstylists, and a swimming pool. She talked to the other girls in the house. “They all had names like Tiffany and Mercedes and they were, like, ‘I get paid to bone.’”Edith mimed shooting herself in the head in exasperation. The porn agent had talked down to her, like she was a child or naive, and after some evasion of the question eventually told her the job would involve boy-girl sex. (In porn industry parlance men are boys and women are girls.) Edith was a virgin and not interested, so she did not sign up. She said she told the guy he was an “arrogant, condescending asshole”and that she “hoped his dick would fall off.”

The minutes ticked by. Edith’s thousands of viewers settled into their computer desk chairs and she told us more about her life. She talked about how she had graduated a year early from her high school. She took a year off after graduation, with the intention of seeking out “weird adventures.”She “experimented with being homeless,”living in a van for a couple of months with her two cats and integrating herself into the local homeless community. She recounted a near-death experience with elements of psychedelic mysticism. I started to wonder if Edith was some sort of Internet prophetess.

“You know, Albert Camus wrote that the only serious question in life is whether or not to kill yourself,”said Edith with a solemn air of recitation. “Tom Robbins wrote that the only serious question in life is whether time has a beginning and an end. Albert Camus clearly got up on the wrong side of the bed that morning, and Tom Robbins must have forgotten to set the alarm. The real question in life is who knows how to make love stay. Answer me that, and I will tell you not to kill yourself. Answer me that, and I will ease your mind from the beginning to the end of time.

”What the fuck was I watching? I closed my laptop and went out to dinner.

I looked in at midnight and the camera was trained on an empty bed. Even empty, her room held the number-three spot on the website. Twelve hours later, I looked again. For more than 1,700 viewers she sat on the floor naked next to a pair of ballet slippers with an unlit cigarette in her hand. Some of her chatters wanted more sex. Most of them didn’t care. “She can do whatever she wants,”wrote one. “I’m lucky to be here and having fun with the best lady in the universe.”

During the final minutes of her marathon, some of the chatters indicated they had stayed up all night with her, but she did not end with an extravagant sexual act. Instead she had put on another of her endless collection of cute floral dresses and sat against the wall next to a pile of books. She was pale, with circles under her eyes. In the last five minutes she honored her highest tippers by listing them by name. Who were these men? Earlier, I had clicked over to the webcam of one high tipper, who had also served as her moderator. He had posted his location as Germany and hidden his face. All that was visible, in standard desk-light illumination, was the bottom of an unshaven chin, the ends of his long curly hair, his shirtless torso, and a black denim jacket with “Trans-Siberian Orchestra”embroidered in white over the breast pocket.

When the final seconds of her marathon expired, Edith sat up. “Did I make it?”she asked. “It happened?”A chorus of chatters affirmed she had made it. She threw her hands into the air and shrieked. Then she leaned forward, as if to embrace her laptop, and severed the video feed. The time was 2:30 p.m.

I called Edith, but she didn’t want her parents to find out about her activities. She declined to be interviewed after the first phone call and said she was going to quit Chaturbate. On the phone, she had affirmed that she was not sexually active in real life, although she had gone out with boyfriends in the past and had once performed with her female roommate on Chaturbate. She said she was otherwise celibate, and had considered that she might be “Internet sexual.”

Emily Witt, Future Sex, 2016.

W sercu świata majaczy, krzyczy w samotności coś tak płonącego, co błaga ludzi, aby dosłyszeli i zdobyli się na dość odwagi, aby poświęcić mu się bez reszty

W najmniejszym stopniu nie pociąga mnie morze, nigdy nie zdołałem nauczyć się pływać, jestem zwierzęciem lądowym, nie wodnym; przepadam jednak – na przykład – za podróżą statkiem i jestem wrażliwy na wszystko, co z bliska czy z daleka odnosi się do żeglarstwa.

Kilku moich przyjaciół pochodzi z Hawru czy z Nantes, innego miasta pełnego statków. Do najlepszych moich wspomnień zaliczam pobyty w portach, zazwyczaj bardzo krótkie – zwłaszcza zaś kilka dni spędzonych w sierpniu 1924 roku w Hawrze, w towarzystwie przyjaciela, będącego większym jeszcze niż ja miłośnikiem podroży, który właśnie osiedlił się na stałe w Paryżu, spędziwszy kilka lat w jednej ze stolic Europy Wschodniej, gdzie wykonywał zawód profesora filozofii. Zobaczyłem wtedy na nowo nadbrzeże Southamptońskie, kłębiący się tłum, restauracje i małe bary, Hotel Admiralicji, który – dziesięć lat przedtem – był teatrem wspomnianej przygody, ulicę Galionów, którą dopiero wtedy odkryłem, ciepły szlak , gdzie płonął podwójny szereg rajów, strzeżonych przez matrony w wełnianych chustkach, które – siedząc na taboretach – odprawiały nieustanne psalmodie zaproszeń. Wśród wszystkich miejsc, do których dotarliśmy, wiedzeni przypadkiem spacerów, niby statki na mieliznę, najbardziej przypadł mi (i przypada dalej) do serca „Silver Dollar”, angielski – czy pseudoangielski – bar, dzisiaj już zamknięty. Znajdował się między kościołem a komisariatem policji. Były tam dwie siostry, barmanki, dwie Francuzki: obie miały talie jaszczurek, spiczaste piersi i obie były blondynkami o podobnym odcieniu. Tańczyły z klientami, grały w skata i w kości, czasem zaś napełniały kieliszki, poruszając się falisto-wężowymi ruchami jak modelki. Pomagała im służąca, która wczoraj jeszcze czy przedwczoraj musiała doić krowy. Wśród butelek, ustawionych nad ladą, przewracały oczami dwie angielskie lalki. W sąsiedniej sali nieco zapity, ale godny dziadek, siwy jak gołąb i biednie ubrany, wybrzdąkiwał na antycznym pianinie bogaty repertuar starych walców, mazurków i polek, przeplatanych ariami operetkowymi, hymnami narodowymi i patriotycznymi melodiami. Od czasu do czasu wstawał i podchodził do nielicznych gości, zbierając datki do malutkiej popielniczki, proporcjonalnej zapewne do dochodów. Czasem siostry wybuchały głośnym śmiechem, opierając ręce na biodrach i wysuwając w przód i w bok małe brzuszki. Co do służącej, to siedziała grzecznie na stołku – z twarzą naburmuszoną, nie tyle jednak ze złości, co ze skupienia – nie ruszając się z miejsca – o ile oczywiście nie biegała tam i z powrotem, posługując. Czasem tylko wstawała, aby lepiej posłuchać starego pianisty; oparta łokciami o pianino, podśpiewywała wtedy półgłosem, jakby akompaniując. Intymność miejsca znikała dopiero z wtargnięcie półpijanych amerykańskich marynarzy, którzy natychmiast zagarniali instrument, rozgniatając klawiaturę fokstrotami, których dźwięki ochlapywały sufit i boazerie niczym różnokolorowe napoje albo też osiadały jak ciężkie, mocne piwa, kiedy topnieje piana. Dowiedziałem się później, że jedna z sióstr wyszła za mąż, druga zaś utyła i posmutniała.

Znacznie mniej dokładnym, ale ściślej morskim wspomnieniem, jakie zachowałem, jest wspomnienie pierwszego powrotu z Anglii, kiedy miałem lat dwanaście. W chwilę po opuszczeniu Dover rozpętała się burza; robiła duże wrażenie; ani kropli deszczu, tylko długie bębnienie gromów i nieprzerwane niemal błyskawice we wszystkich stronach widnokręgu; niebywałe ciemności. Efekt tym bardziej przejmujący, że nie było ani podmuchu i – mimo burzowego poblasku – morze było idealnie spokojne, jak się to mówi, „morze jak oliwa”. Opowiadałem później nieraz – i doprawdy nie potrafię dziś powiedzieć, czy zmyślałem – że w szczytowym momencie burzy na wierzchołku masztu osiadł ogień świętego Elma.

Jako inne jeszcze morskie wspomnienie mam odjazd z Marsylii, kiedy byłem już żonaty i kiedy – po raz pierwszy – łudziłem się, że zdołam się przez ucieczkę wyzwolić od wszystkiego, co mnie wewnętrznie zżerało. Odpływałem wtedy do Egiptu, gdzie w Kairze miałem spotkać przyjaciela, z którym niegdyś przebiegałem obskurne dzielnice Hawru. Podczas gdy statek powoli odrywał się od nadbrzeża, ujrzałem, jak między burtą a lądem tworzy się i poszerza pas wody. Chwila rozdzierającej pełni, której nie można już odnaleźć, kiedy przepadnie dziewictwo pierwszego odjazdu. Zdejmujemy wtedy miarę z rzeczy, pojmujemy odległość, która nas od rzeczy dzieli, tak że przynajmniej raz udaje się nam wziąć miarę samych siebie, siebie samego intensywnie wobec rzeczy odczuwając.

Zdarzyło mi się coś podobnego za ostatnią podrożą do Hawru, na zeszłoroczne Zielone Świątki. Poprzedniego wieczoru włóczyłem się trochę po rozmaitych barach, zabawach ludowych, nocnych lokalach, nie zapominając oczywiście o wszetecznych przedsiębiorstwach z ulicy Galionów. Wszystko wydało mi się trochę martwe, przynajmniej w porównaniu z minionymi latami: pustki na ulicach, mało pijaków, brak pianoli. Zaznałem jednak w portowych burdelach wrażenia głębokiej ludzkości i wielkości, które odczuć można – moim zdaniem – we wszystkich domach rozpusty, byle tylko były biedne i wszystko działo się z dostateczną prostotą. Był poniedziałek Zielonych Świąt, co tłumaczy zapewne względny spokój, panujący w całej dzielnicy. „Święta religijne nie są świętami burdelu” – oświadczyła sentencjonalnie mała prostytutka, wobec której – moi towarzysze i ja – dziwiliśmy się, że tak niewiele było osób w zakładzie, z którym była związana. Rozmawiając z tym i tamtym, tu i ówdzie zaglądając, wypiłem kilka kieliszków, tak że nazajutrz rano odczułem nieprzemożne pragnienie zaczerpnięcia łyku morskiego powietrza, aby odświeżyć nieco ciało i uporządkować myśli, które tańczyły mi po głowie. Poszedłem więc na spacer w stronę klifowego wybrzeża, dalej niż Sainte-Adresse. W punkcie górującym pięćdziesiąt mniej więcej metrów nad niewielką zatoczką odnalazłem się twarzą w twarz z samym sobą, tak intensywnie, jak przy wyjeździe z Marsylii. W środku morza tańczyła na falach boja sygnałowa; słyszałem cienki dźwięk dzwonu. Na brzegu zaś, poruszając się z owadzią ostrożnością, przechodzili ze skały na skałę dwaj chłopcy w nieprzemakalnych płaszczach i baskijskich beretach. Towarzyszyła im mieszczka w średnim wieku, zapewne matka. Wszyscy troje byli najwyraźniej na wakacjach i na spacerze jak ja. Jeden z chłopców, zbrojny w młotek mineraloga, odłupywał czasem kawałek skały, pobierając próbkę. Przesiąkniętemu jeszcze wczorajszą włóczęgą, wydało mi się nagle, że samotna boja, gdzie miotał się dzwon, nie była nikim innym niż małą prostytutką, z którą gawędziliśmy i która wydała się nam tak pokorna, łagodna, „dobrze wychowana”.

Wydało mi się skandaliczne, że mimo ponurego głosu dzwonu, który jęczał jakby i wzywał pomocy – mała prostytutka powiedziała nam, że zamknięto ją w burdelu przed czternastoma miesiącami – jakiś osobnik mógł się zabawiać w mineraloga, włócząc się z młotkiem w ręku po plaży. Utożsamiałem się z nim w pewnej mierze, ponieważ i ja – niezdolny wzgardzić takimi materialnymi błahostkami, jak moje wygody – pozwoliłem się przykuć do naukowych zajęć, które uważam za płaskie, podczas gdy w sercu świata, jak na środku zatoki, majaczy, krzyczy w samotności coś tak płonącego, co błaga ludzi, aby dosłyszeli i zdobyli się na dość odwagi, aby poświęcić mu się bez reszty. Po powrocie do miasta miałem przez chwilę ochotę pójść znowu do domu publicznego, aby przespać się z małą prostytutką. Nie uczyniłem tak jednak – i zapewne popełniłem błąd, nawet gdyby miały z mojej wizyty wyniknąć konsekwencje pozbawione wszelkiego romantyzmu, jak na przykład wulgarna choroba weneryczna, nabyta w byle jakim i płatnym uścisku.

Zabrnąłem bardzo daleko od spraw, które chciałem opowiedzieć, zabierając się do przedostatniej części rozdziału, poświęconego wszystkiemu, co – wśród wydarzeń mego życia – łączy się z tematem „rannego mężczyzny”. W miarę jak piszę, umyka mi plan, który sobie nakreśliłem, i można by nawet powiedzieć, że im usilniej wpatruję się w samego siebie, tym mętniejsze i bardziej pomieszane staje się to, co widzę; tematy, które zdawałem się pierwotnie rozróżniać, okazują się bezkształtne, przypadkowe i pozbawione treści, jak gdyby moja klasyfikacja nie była niczym innym niż pustym schematem dla użytku tumanów albo zwykłym estetycznym chwytem kompozycyjnym.

„Wspomnienie z Hawru”, w które zamieszany jest mój brat, wiąże się w każdym razie z pierwszą moją morską wycieczką. Było to w czasie wakacji wielkanocnych. Rodzice wywieźli nas do Trouville i (tak jak zwykle w tym wieku, o ile pamiętam) ożywiliśmy tę banalną podróż fikcją o charakterze mitycznym. Pasjonowaliśmy się wówczas obaj wyścigami i często lubiliśmy uważać się za dwu dżokejów, mieszkających na stancji u swego trenera – czyli u rodziców. Doskonale obeznani z sukcesami gwiazd hipodromów, mogliśmy się bez trudu utożsamiać z tą czy inną sławą. Tak więc przez kilka lat mój brat był ni mniej, ni więcej tylko René Sauvalem; co do mnie, wcieliłem się naprzód w Nasha Turnera, później zaś George Mitchella, którego wybrałem, ponieważ jego nazwisko przypominało moje imię. Podczas wspomnianej podróży byłem chyba jednak tylko francuskim dżokejem Parfrementem. Do nazwisk dżokejów przywiązany był niesłychany prestiż i nasze utożsamienia nie miały zapewne żadnego celu prócz następującego: poczuć się dorosłym i silnym, wchłaniając ducha postaci, które podziwialiśmy. Równie dobrze mogliśmy wcielać się w świętych z katechizmu.

Z Trouville rodzice zabrali nas statkiem o kołowym napędzie, zwanym „La Touque”, na wycieczkę do Hawru, skąd tym samym środkiem lokomocji mieliśmy pod koniec dnia powrócić. Nie przewidzieli jednak mgły, która – opadłszy nagle – uniemożliwiła statkowi odjazd; musieliśmy więc zostać w Hawrze i, pozbawieni jakiegokolwiek bagażu, poszukać schronienia na noc w Hotelu Admiralicji. Moi bracia i ja byliśmy oczywiście zachwyceni przeciwnością, która zmieniła spacer – sam w sobie interesujący – w coś w rodzaju przygody. Rodzice, lepiej zdolni ocenić, jak ten nieprzewidziany incydent był banalny, nie dzielili wcale naszego zachwytu; tym bardziej, że zaczęło padać i że nie wiedzieli, co z nami zrobić; za bardzośmy się, zwłaszcza w trójkę, wiercili i hałasowali, aby jakakolwiek przyjemność mogła wyniknąć z trzymania nas w hotelowym pokoju. Mój brat i ja ustaliliśmy następującą grę: wyjazd dwu dżokejów z trenerem i żoną trenera, związany z wyścigami, które miały się odbyć nazajutrz; wszystko dosmaczone łóżkową historią, powiedziane bowiem było, że Parfrementowi (czyli mnie) uśmiechnie się w podróży fortuna i że zostanie on kochankiem żony trenera, którą była oczywiście moja matka.

Rodzice siedzieli w kącie pokoju, najpewniej dosyć kwaśni, skoro musieli spędzić noc w dziennych ubraniach, bez szczoteczki do zębów, grzebienia czy jakichkolwiek toaletowych przyborów. Ojciec dzierżył zapewne swój nieodłączny cylinder (kiedy wracaliśmy nazajutrz, skoro mgła się podniosła, morze było wzburzone i zachowałem w pamięci obraz ojca, powalonego chorobą morską, półleżącego w jakimś kącie, z cylindrem nasuniętym na oczy). Może też nie było już miejsca w hotelu i zapakowano nas wszystkich do jednego pokoju (stąd pomysł cudzołóstwa)? Jakkolwiek by było, rodzice nie byli w najlepszym humorze, co znowuż powiększało nasze – dzieci – podniecenie i nerwowość. Biegaliśmy we wszystkie strony pokoju, nie mogąc usiedzieć na miejscu i chcąc za wszelką cenę zobaczyć, co dzieje się na dworze. W pewnej chwili średni mój brat oparł się mocno o okno, aby popatrzeć na ulicę; szyba ustąpiła i runęła z hukiem na chodnik, gdzie roiło się od ludzi, ponieważ deszcz – o ile pamiętam – przestał właśnie padać. Na hałas zerwała się moja matka; ponieważ jednak wydało jej się, że słyszy krzyki, wahała się długo, zanim wyjrzała przez okno, bojąc się, że odłamki szkła zraniły przechodniów, i nie śmiąc sprawdzić, czy stało się tak naprawdę. Wreszcie wychyliła się, rzuciła okiem na nadbrzeże, zobaczyła, że nie ma śladów krwi i że tłum spaceruje tam i z powrotem, jak gdyby nigdy nic. Wróciła wtedy na środek pokoju, drżąca jeszcze, ale już spokojniejsza. Wtedy też dopiero zostaliśmy skrzyczani. Incydent uciął z miejsca nasze zabawy, ponieważ przerażenie matki – i ewentualne sankcje, których się spodziewaliśmy (wtargnięcie policji, przybyłej nas aresztować, albo przynajmniej właścicieli hotelu) – ścięły nas dosłownie grozą. Noc przeszła jako tako. Miałem dość czasu, aby przetrawić historyjkę cudzołóstwa z żoną trenera i – znalazłszy się na statku – poczułem się bardzo dumny, widząc, jak mego ojca powaliła morska choroba, której ja się nie poddałem – albo przynajmniej nie dawałem po sobie znać, że mnie napadła inaczej niż nieznaczną bladością.

Mówiłem o czymś płonącym, o prostytutce nieporównanej łagodności, ogniu świętego Elma, dzwonie jęczącym na bezwietrznym morzu. Czemuż tak jest, że coraz częściej umyka mi to majaczliwe podniecenie, i czemu – niczym moja matka, kładąca bojaźliwie dłoń na klamce okna w Hotelu Admiralicji – ledwie odważam się rzucić krótkie spojrzenie przez okno, pełen lęku, że zobaczę plamę krwi na nadbrzeżu?

Michel Leiris, Wiek męski, tłum. Teresa i Jan Błońscy, Gdańsk 2016, ss. 114-121.

Po raz pierwszy w życiu czyjaś cielesność wydawała mu się tak wymowna

– Rozbierz się – zwrócił się do niej cichym głosem, widząc, że stoi zamyślona i wpatruje się w rosnące za oknem topole.
Samotne promyki popołudniowego słońca, migocząc, odbijały się od białego prześcieradła. Miał wrażenie, że nie dosłyszała jego prośby, ale kiedy miał właśnie zamiar ją powtórzyć, uniosła ramiona i zdjęła sweter. Pozbyła się białej koszuli z krótkim rękawkiem, pod którą nie miała biustonosza. Ściągnęła stare dżinsy, obnażając pośladki i wystawiając na jego widok całe ciało.
Wstrzymując oddech, spojrzał na jej pupę. Nad dwiema kształtnymi półkulami widniały dwa dołeczki, nazywane przez niektórych uśmiechem anioła. Plamka mongolska o wielkości kciuka znajdowała się w górnej części jej lewego pośladka. Jak mogło się zdarzyć, że do tej pory nie znikła? Nie mógł tego zrozumieć. Wyraźna jasnozielona planka przypominająca siniec. Pomyślał o niej, że to ślad po czymś pradawnym, sprzed procesu ewolucji, albo ślad fotosyntezy. Chociaż wcześniej budziła w nim erotyczną fascynację, teraz kojarzyła mu się z czymś roślinnym.
Minęła chwila, zanim oderwał oczy od plamki mongolskiej i obejrzał dokładnie jej nagie ciało. Biorąc pod uwagę, że łączyły ich bliskie więzy rodzinne, cechowało ją imponujące opanowanie i trudno było uwierzyć, że pozuje po raz pierwszy. Nagle przypomniał sobie, że następnego dnia po tym, jak trafiła do szpitala z podciętymi żyłami, znaleziono ją półnagą przy szpitalnej fontannie – właśnie z tego powodu trafiła na oddział zamknięty. Również tam od czasu do czasu rozbierała się do naga i wygrzewała w słońcu, dlatego jej pobyt w szpitalu się wydłużył.

– Mam usiąść? – zapytała.
Nie. Połóż się na brzuchu – odpowiedział prawie bezgłośnie.
Ułożyła się na prześcieradle. Stał w bezruchu i marszczył brwi, próbując rozszyfrować przyczynę oszołomienia, które w nim wzbierało na widok jej ciała.

Poczekaj! Nie ruszaj się.
Ustawił kamerę na statywie i dopasował jego wysokość. Uchwyciwszy w obiektywie ciało Yong-hye, złapał za paletę i pędzel. Miał zamiar zarejestrować na taśmie proces malowania ciała.
Odgarnął do góry pasma włosów, które opadły jej na ramiona, a następnie, zaczynając od karku, zabrał się do malowania kwiatów. Jej ramiona i plecy ozdobiły czerwonofioletowe pąki na wpół rozchylonych kwiatów oraz cieniutkie łodyżki opadające na boki. W centrum jej prawego pośladka zakwitł fioletowy kwiat, wysuwający na zewnątrz masywne ciemnożółte słupkowie. Lewy pośladek, na którym znajdowała się plamka mongolska, pozostawił pusty. Grubym pędzlem na pistacjowo podkreślił zaś kontury plamki przypominającej cień delikatnego listka.
Dygotał cały, widząc, że jej ciało drży nieznacznie za każdym razem, gdy muska je pędzlem, jak gdyby łaskotane jego dotykiem. Nie była to zwyczajna żądza. Miał wrażenie, że dotyka źródła i bezustannie doznaje porażenia prądem o wysokości kilkudziesięciu wolt.
Kiedy skończył wreszcie malować długą liściastą łodygę, ciągnącą się przez prawe udo do cieniutkich kostek, jego ciało było mokre od potu.

Gotowe – powiedział. – Jeszcze się nie ruszaj.
Zdjął kamerę z trójnożnego statywu, aby sfilmować ją z bliska. Za pomocą zoomu udokumentował każdy detal, kwiat po kwiecie, a także jej szyję, zmierzwione włosy i dłonie naciskające na prześcieradło, jak gdyby czuła się spięta. Następnie zrobił zbliżenie jej pośladków, na których widniała mongolska plamka. Kiedy zarejestrował na taśmie całe jej ciało, wyłączył kamerę.

Możesz już wstać.
Nieco zmęczony, usiadł na kanapie stojącej przy kominku. Podniosła się z ziemi, podpierając się łokciami, jak gdyby zdrętwiały jej ręce i nogi.

Nie zmarzłaś? – Ocierając pot, wstał i przykrył jej ramiona swoją kurtką. – Było ci trudno?
Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się. Był to delikatny, a jednocześnie zdecydowany uśmiech osoby, która niczemu się nie sprzeciwia i niczemu się nie dziwi.
Właśnie w tym momencie dotarło do niego, dlaczego odczuwał takie oszołomienie na widok Yong-hye leżącej na prześcieradle. To piękne ciało młodej kobiety paradoksalnie było wyzute z żądzy. Poraziła go efemetryczność wynikająca z tego paradoksu – nie taka zwyczajna efemeryczność, ale efemeryczność pełna siły. Zaskoczyło go piękno ciała, które bez ustanku, choć niepostrzeżenie, rozpadało się na kawałki niczym ziarenka piasku albo promienie słońca, które wpadają wewnątrz przez szerokie okna i tak jak piasek ulegają rozproszeniu… W jednej chwili wezbrały w nim trudne do zdefiniowania emocje. Przytłoczyły go do tego stopnia, że opadło w nim pożądanie nękającego go przez cały ubiegły rok.

*

Narzuciła jego kurtkę i na powrót włożyła spodnie. W dłoniach ściskała kubek, nad którym unosił się obłoczek pary. Nie założyła kapci i bosa, lekkim krokiem, stąpała po podłodze.

Nie zmarzłaś? – zapytał ją raz jeszcze, ale zaprzeczyła ruchem głowy. – Było ci trudno?

Wystarczyło przecież, że leżałam w bezruchu. Podłoga była ciepła.
Dziwiło go, że niczego nie docieka. Prawdopodobnie właśnie dlatego była w stanie zachować spokój w każdej sytuacji. Nie miała potrzeby eksplorowania nowej przestrzeni, a jej twarz nie wyrażała emocji, których można by po niej oczekiwać. Najwyraźniej wystarczało jej obserwowanie wszystkiego, co się jej przydarza. Może jednak było inaczej? Może w jej głowie rozgrywały się sceny straszliwe i trudne do wyobrażenia, a jednoczesne stawianie czoła dwóm odrębnym światom było ponad ludzkie siły? Może dlatego brakowało jej energii, by interesować się codziennością, eksplorować nieznane albo reagować na wszystkie bodźce.
Przyszło mu to do głowy, bo czasami wyczuwał w jej spojrzeniu nie pasywny, niedorzeczny spokój, lecz raczej pewien rodzaj agresji, a jednocześnie siłę samokontroli. Siedziała teraz przykurczona jak zmarznięte kurczątko, trzymała w dłoniach gorący kubek i wpatrywała się w ziemię. Jej obraz nie tyle budził współczucie, ile wprawiał w zakłopotanie ze względu na emanujące od niej totalne osamotnienie.
Przypomniał sobie nagle oschłą twarz jej byłego męża, którego od początku nie darzył zbytnią sympatią i którego nie musiał już dłużej nazywać szwagrem. Był zażenowany na samą myśl o tym, że właśnie ten człowiek o ograniczonych horyzontach, z którego ust padały wyłącznie frazesy, dotykał kiedyś jej ciała. Czy w ogóle wiedział o mongolskiej plamce? Gdy wyobrażał ich sobie nago, odczuwał upokorzenie, zgrozę, wstręt.
Wstała, trzymając w ręku pusty kubek, więc i on podniósł się z miejsca. Przyjął od niej kubek i postawił go na stole. Wymienił taśmę w kamerze i wyregulował ustawienie statywu.

Wracamy do pracy?
Kiwnęła głową i podeszła do rozścielonego na ziemi prześcieradła. Tymczasem on zainstalował u jej stóp halogen, bo światło słoneczne traciło na intensywności.
Jeszcze raz rozebrała się do naga i położyła na prześcieradle, tym razem twarzą do sufitu. Chociaż ze względu na sztuczne oświetlenie górna część jej ciała pozostawała w cieniu, jej widok kompletnie go poraził. Wprawdzie już wcześniej, w czasie wizyty w jej mieszkaniu, przypadkiem zobaczył ją nago, ale tym razem zupełnie rozczuliło go jej posłusznie leżące ciało, które było dla niego uosobieniem efemerycznego piękna. Czuł się wzruszony do łez, patrząc na jej wychudłe obojczyki, płaskie jak u chłopca piersi, wystające żebra, niewinnie rozchylone uda i pozbawioną emocji twarz, która mimo otwartych oczu zdawała się pogrążona we śnie. Ciało pozbawione wszelkiego nadmiaru. Po raz pierwszy w życiu czyjaś cielesność wydawała mu się tak wymowna.
Tym razem skorzystał z żółci i bieli, aby ozdobić jej pierś ogromnymi pękami kwiatów. Jako że na jej plecach namalował kwiaty nocy, tu miały się znaleźć olśniewające kwiaty dnia. Na zapadniętym brzuchu rozkwitła pomarańczowa lilia; duże i małe złociste płatki opadały chaotycznie na jej uda.
W milczeniu przeżywał promienistą radość, której nie udało mu się doświadczyć przez blisko czterdzieści lat życia. Wypływała niepostrzeżenie z niewiadomego miejsca wewnątrz jego ciała i zbierała się w końcówce pędzla. Chciał zachować tę radość tak długo, jak to tylko możliwe.
Twarz dziewczyny nie była oświetlona, dlatego sprawiała wrażenie pogrążonej we śnie. Jednak za każdym razem, gdy muskał wnętrze jej ud końcówką pędzla, jej ciało przeszywało drżenie i delikatnie budziło ją z drzemki. Bez cienia sprzeciwu zgadzała się na wszystko, przez co odnosił wrażenie, że obcuje z czymś świętym. Nie można było powiedzieć, że jest to człowiek albo zwierzę – była jednocześnie człowiekiem, zwierzęciem i rośliną albo jakąś pośrednią istotą.
W końcu odłożył pędzel, a potem przez chwilę patrzył na jej ciało, na rozkwitające na nim kwiaty, jak gdyby zupełnie zapomniał, że czas najwyższy zabrać się do zdjęć. Światło słoneczne traciło na intensywności, a późne popołudnie kładło się na jej twarzy coraz głębszym cieniem, wkrótce zreflektował się więc i wstał z miejsca.

Połóż się na boku…
Poruszając się wolno, jakby nastrojona do rytmu jakiejś spokojnej muzyki, zgięła nogi i położyła się, jak prosił. Uwiecznił linię jej piersi i pośladków przypominających łagodny górski grzbiet, a potem na zmianę filmował kwiaty nocy z tylnej strony ciała i słoneczne kwiaty z przedniej. Na samym końcu sfilmował zieloną mongolską plamkę, której odcień stawał się stopniowo coraz ciemniejszy. Po chwili wahania, mimo wcześniejszych obietnic, zrobił także zbliżenie jej twarzy wpatrującej się w okno, za którym panował już mrok. Uchwycił na ekranie jej matowe usta, cień wystających kości policzkowych, równe czoło przysłonięte zmierzwionymi włosami i oczy puste niczym studnia.

Han Kang, Wegetarianka, tłum. Justyna Najbar-Miller, Choi Jeong In, Skarżysko-Kamienna 2014, ss. 75- 80.

Kochali się na wszystkie możliwe sposoby, ale znajdowali tylko śmierć

Któregoś dnia rano Reiter i Ingeborg kochali się. Dziewczyna miała stan podgorączkowy, a jej nogi pod koszulą nocną wydały się Reiterowi najpiękniejszymi nogami, jakie zdarzyło mu się w życiu widzieć. Ingeborg skończyła właśnie dwadzieścia lat, a Reiter miał lat dwadzieścia sześć. Od tego poranka kochali się codziennie. Reiter lubił kochać się, siedząc na krześle przy oknie, tak by oboje patrzyli sobie w oczy, albo patrząc na ruiny Kolonii. Ingeborg lubiła to robić w łóżku. Tam płakała, rzucała się i doznawała orgazmu sześć lub siedem razy, z nogami opartymi o kościste ramiona Reitera, do którego mówiła kochanie, ukochany mój, mój mężczyzno, słodziutki mój, słowami zawstydzającymi Reitera, wyrażenia te bowiem wydawały mu się pretensjonalne, a w tym okresie wydał wojnę wszelkiej pretensjonalności, szmirowatości, sentymentalizmowi i górnolotności, i sztuczności, egzageracji i dzidziusiowatości,ale nic nie mówił, przygnębienie bowiem czające się w oczach Ingeborg, którego żadna rozkosz nie potrafiła całkiem usunąć, paraliżowało go, jakby on, Reiter, był myszą złapaną właśnie w pułapkę.

Oczywiście zdarzało im się śmiać, choć nie zawsze z tego samego. Reitera śmieszył na przykład brandenburski sąsiad wpadający do dziury w schodach. Ingeborg mówiła, że Brandenburczyk to dobry człowiek, że dla każdego ma jakieś miłe słowo, a poza tym nie mogła zapomnieć kwiatów, którymi ją obdarowywał. Reiter ostrzegał ją wówczas, że nie należy zanadto ufać dobrym ludziom. Większość z nich, mówił, to zbrodniarze wojenni, którzy powinni zostać powieszeni w miejscach publicznych, na samo wyobrażenie sobie tego Ingeborg dostawała dreszczy. Jak ktoś, kto potrafił codziennie zdobyć i wpiąć sobie kwiat do butonierki, może być zbrodniarzem wojennym?

Ingeborg za to potrafiła śmiać się z rzeczy lub zdarzeń na pierwszy rzut oka zupełnie abstrakcyjnych. śmiała się czasem z rysunków, jakie wilgoć kreśliła na ścianach mansardy. Na gipsie lub tynku widziała długie kolumny samochodów wyjeżdżających z czegoś w rodzaju tunelu, który nazywała, bez żadnego powodu, tunelem czasu. Kiedy indziej śmiała się z karaluchów pojawiających się co jakiś czas w domu. Lub z ptaków obserwujących Kolonię z poczerniałych gzymsów najwyższych w mieście budynków. Czasem nawet śmiała się z własnej choroby, choroby nieposiadającej swojej nazwy (to bardzo ją śmieszyło), a którą obaj lekarze zajmujący się Ingeborg, jeden z nich klient baru, gdzie pracował Reiter, a drugi stary mężczyzna o białych włosach, białej brodzie, obdarzony głosem energicznym i teatralnym, opłacany przez Reitera butelkami whisky, i, zdaniem Reitera, najprawdopodobniej zbrodniarz wojenny, zdiagnozowali wstępnie jako przypadłość pomiędzy chorobą nerwową a chorobą płuc.

A poza tym spędzali wiele godzin razem i albo rozmawiali na najdziwniejsze tematy, albo każde zajmowało się sobą: Reiter siedział przy stole i pisał w zeszycie w jasnobeżowej okładce, a Ingeborg czytała, leżąc w łóżku. Sprzątaniem zajmował się Reiter, on również robił sprawunki, Ingeborg zaś zajmowała się gotowaniem, z czym zresztą bardzo dobrze sobie radziła. Przy stole prowadzili dziwne rozmowy, które nierzadko przeistaczały się w długie monologi albo w solilokwia lub wyznania.

Rozmawiali o książkach, o poezji (Ingeborg pytała Reitera, dlaczego nie pisze wierszy, na co Reiter odpowiadał jej, że poezja, każda poezja w całej swej różnorodności, zawiera się lub może być zawarta w powieści), o seksie (kochali się na wszystkie możliwe sposoby, a przynajmniej tak im się wydawało, i teoretyzowali o różnych nowych sposobach, ale znajdowali tylko śmierć) i o śmierci. Kiedy pojawiała się stara dama, już byli po kolacji, rozmowa słabła, a Reiter, zachowując się niczym pruski junkier, zapalał papierosa, Ingeborg zaś obierała jabłko krótkim nożykiem z drewnianą rękojeścią.

I nie tylko: ich głosy przycichały, przechodząc w szept. Kiedyś Ingeborg zapytała Reitera, czy kogoś zabił. Po chwili zastanowienia Reiter przytaknął. Przez kilka przedłużających się ponad miarę sekund Ingeborg wnikliwie przypatrywała się jego zapadniętym wargom, smugom dymu pełzającym po kościstych policzkach, niebieskim oczom, jasnym i niezbyt czystym włosom, wymagającym pewnie ręki fryzjera, uszom wiejskiego chłopaka, nosowi, w przeciwieństwie do uszu, wydatnemu i szlachetnemu, czołu Reitera, po którym jakby zsuwał się pająk. Parę sekund temu mogłaby uwierzyć, że Reiter zabił człowieka, ale przyjrzawszy się mu, nabrała przekonania, że ma na myśli coś zupełnie innego. Zapytała go, kogo zabił.

– Zabiłem Niemca – odparł Reiter.

W podatnej na fantazje i skorej do obłędu głowie Ingeborg postało, iż ofiarą mógł być tylko i wyłącznie ów Hugo Halder, dawny lokator jej berlińskiego mieszkania. Gdy zapytała go o to, Reiter się zaśmiał. Nie, nie, skądże, Hugo Halder był jego przyjacielem. Zamilkli na dłuższy czas. Resztki jedzenia na stole zdawały się powoli zamarzać. W końcu Ingeborg zapytała go, czy ma wyrzuty sumienia, a Reiter wykonał ręką gest, który mógł oznaczać cokolwiek. A następnie powiedział:

– Nie.

Roberto Bolaño, 2666, tłum. Katarzyna Okrasko i Carlos Marrodan Casas, Warszawa 2012, ss. 865-867.