Jej nogi stają się łapami miękko stąpającymi po podłożu

Kąpiel jest wysiłkiem, Joanna staje pod prysznicem, pozwala wodzie spływać po ciele, a potem, mokra, owinięta tylko ręcznikiem, kładzie się na łóżku.
Dlaczego jestem taka zmęczona? Jestem zmęczona, bo wczoraj i przedwczoraj też byłam zmęczona. Żyje dzięki mieszance dla niemowląt „Pięć zbóż i kwiat lipy” i filmom z Hugh Grantem — ale tylko tym, w których on ma więcej niż czterdzieści dwa lata. Większą dawkę życia trudno jej znieść.
Joanna czasem wygląda przez okno — pewnie dobrze by było wyjść na spacer. Na parapecie leżą zwiędłe listki bazylii i szałwii. Mały świat kontra reszta świata. Dobrze by było wyjść na spacer, ale odgłosy miasta wywołują u Joanny gonitwę myśli, wszystkie te popiskiwania bankomatów, jazgot kodów paskowych, charkot spieniaczy do mleka w kawiarniach sieciowych. Joanna nie otwiera okna. Rzeczy, które są do zrobienia, trzeba zrobić. Tylko w jakiej kolejności?
Jest niedożywiona, zaniedbana, ma brudno w mieszkaniu, obserwując mimikę Hugh Granta, wylizuje swój nadgarstek. Czy już stała się zwierzęciem?
Tak, w dużej mierze Joanna już jest zwierzęciem: drobnym, białorudym kundlem ze spiczastymi uszkami. Czuje to, kiedy wreszcie wychodzi na ulicę. Przed światem (na razie) udaje jej się ukryć tę kondycję, wciąż jeszcze wygląda jak kobieta, a nawet kobieta z pewnymi osiągnięciami zawodowymi. Uzyskała ten efekt, wkładając na siebie odzież kamuflującą, czy też mundur galowo-roboczy typowej wielkomiejskiej trzydziestoparolatki (wyglądającej na dwudziestoparolatkę). Koszula w biało-niebieską kratkę, drogie dżinsy i pasek z rudej skóry doskonale nadają się do tego, żeby stać się niewidzialną, ukryć się za swoją personą na kredyt. Nikt nie wie, że pod błękitną koszulą skóra Joanny jest czerwona i się łuszczy — zgubne dla atrakcyjności skutki napadów panicznego lęku.
Na razie tego nie widać, ale Joanna zauważa coś w ruchu swoich bioder — krok, którym idzie, jest ostrożnym psim truchtem. Jej nogi, ukryte w dobrze skrojonych dżinsach, stają się łapami miękko stąpającymi po podłożu.

(…)

Wystarczy tylko pomyśleć o strukturze tego wszystkiego, o delikatnych tkankach roślinnych albo zwierzęcych duszonych albo zmacerowanych w oliwie, o trzeszczeniu pestek między zębami, o tym, co ciepłe, chrupiące, tłuste, brudzące, smakujące gorzko, kwaśno, słodko, o tym, co soczyste, co ubrudzone ziemią, nadgniłe, zwiędłe, pachnące, świeże! Jednym słowem, życie w takiej postaci, w jakiej najczęściej wyobrażają je sobie intelektualiści: przekrojony owoc, po którym płynie sok, albo spocony od pracy fizycznej mężczyzna. Joannę doprowadza to do łez, tak samo, jak często doprowadza ją do łez muzyka, której słucha w radiowej Dwójce. Ostatnio trafiła na fragmenty opery Didone abbandonata — muzyka, której nie umie wyjaśnić, bo kto myśli o sommelierze, kiedy każdy nerw jest odsłonięty? Ta muzyka była ciałem, według Joanny. Ach, jak ludzie z taką ostentacją mogą przyznawać się do tego, że mają ciało, Joanna tego nie rozumie. Kiedy widzi na zaproszeniu na jakieś wręczenie nagród dopisek: „z osobą towarzyszącą”, przechodzi ją dreszcz, że można tak bezwstydnie sugerować istnienie ciała, a nawet dwóch ciał! Jeśli ktoś podejdzie blisko, odkryje moją tajemnicę: to, że i ja mam ciało i że w gruncie rzeczy jest ono ciałem zwierzęcia.
Aport,‍ Joanno, aport!

Agnieszka Drotkiewicz, Nieszpory, Kraków 2014.