
Całe życie byłem oszustem. Nie przesadzam. Właściwie wszystko robię po to, żeby wykreować pewne wrażenie w oczach innych ludzi. Głównie po to, żeby mnie lubili lub podziwiali. No, może jest to nieco bardziej skomplikowane. Ale jak się doskrobać do sedna, to chodzi mi o to, żeby mnie lubili, kochali. Podziwiali, akceptowali, oklaskiwali, co kto chce. Kapujesz. W szkole szło mi dobrze, ale w głębi serca motywowała mnie nie chęć uczenia się czy doskonalenia, tylko osiągania dobrych wyników, dobrych stopni i sukcesów sportowych. Zależało mi na dobrym świadectwie czy indeksie, żeby pokazywać je ludziom. Nie bardzo mnie to cieszyło, bo stale się bałem, że nie pójdzie mi dostatecznie dobrze. Z tego strachu pracowałem naprawdę ciężko, więc zawsze szło mi dobrze i osiągałem to, co chciałem. Tylko że jak już dostałem ten najlepszy stopień, zwyciężyłem na szczeblu miasta albo namówiłem Angelę Mead, żeby mi pozwoliła dotknąć cycka, nie czułem nic specjalnego, najwyżej lęk, że drugi raz mi się to nie uda. To znaczy przy następnej okazji. Pamiętam, jak siedzieliśmy z Angelą Mead w kanciapie u niej w basemencie i wsadziłem jej rękę pod bluzkę, nie czując nawet miękkiej żywotności czy czego tam jej piersi, ponieważ cały czas myślałem sobie: „Teraz jestem facetem, któremu Mead pozwala się obmacywać”. Później wydawało mi się to bardzo smutne. To było w szkole średniej. Angela Mead była serdeczną, cichą, powściągliwą, myślącą dziewczyną – teraz jest weterynarzem z prywatną praktyką – ale ja jej nigdy naprawdę nie widziałem, nie widziałem nic poza tym, kim mogę być w jej oczach, w oczach tej cheerleaderki, jednej z dwóch czy trzech najatrakcyjniejszych w szkole dziewczyn z tamtego rocznika. Była zresztą kimś znacznie więcej, kimś ponad gównianym rankingiem popularności, ale ja w niej tego nie dostrzegałem, chociaż bardzo udatnie udawałem, że jestem kimś, kto umie prowadzić głębokie rozmowy i naprawdę chce się dowiedzieć, zrozumieć, kim ona jest w środku.
Potem poszedłem na psychoterapię. Spróbowałem psychoterapii, jak wtedy wszyscy ludzie pod trzydziestkę, którzy już trochę zarobili albo założyli rodzinę czy osiągnęli to, co chcieli, a nadal nie czuli się szczęśliwi. Dużo moich znajomych poszło tą drogą. Psychoterapia właściwie nie działała, chociaż dzięki niej każdy stawał się bardziej świadom własnych problemów i przyswajał użyteczną terminologię oraz pojęcia przydatne w naszych wzajemnych rozmowach. Kapujesz. Pracowałem wówczas w regionalnej agencji reklamowej w Chicago, dokonawszy skoku od media buyera w dużej firmie konsultingowej; mając raptem dwadzieścia dziewięć lat, byłem partnerem kreatywnym agencji, jak to mówią, złotowłosym chłopcem na szybkiej ścieżce kariery – a jednak wcale nie czułem się szczęśliwy, cokolwiek rozumiemy przez słowo szczęśliwy, ale oczywiście nikomu tego nie mówiłem, bo byłem chodzącą cliché – Łzy klauna, Richard Cory itd. – natomiast krąg ludzi, którzy byli dla mnie ważni, gardził cliché, więc oczywiście przez cały czas starałem się im udowodnić, że jestem taki jak oni: ziewałem, oglądałem własne paznokcie i używałem odzywek w rodzaju: „Pytanie «Czy jestem szczęśliwy?» należy do tych, które, jeśli naprawdę trzeba je zadać, podsuwają mniej więcej właściwą odpowiedź” itp. Wiele czasu i energii wkładałem w stwarzanie określonego wrażenia i uzyskiwałem pożądaną aprobatę czy akceptację, które nie robiły mi nic, ponieważ nie miały nic wspólnego z tym, kim naprawdę byłem w środku; więc brzydziłem się sobą, że jestem takim oszustem, ale nic nie mogłem na to poradzić. Oto spis (niekompletny) metod, których próbowałem: elektrowstrząsy, jazda dziesięciobiegowym samochodem do Nowej Szkocji i z powrotem, hipnoza, kokaina, chiropraktyka, kościół charyzmatyczny, jogging, praca pro bono w Radzie ds. Reklam, sesje medytacyjne, masoneria, psychoanaliza, Landmark Forum, kurs dokonywania cudów, warsztaty rysunkowe, celibat, kolekcjonowanie i odnawianie vintage’owych aut corvette, próby spania co noc z inną dziewczyną przez dwa miesiące (doszedłem do trzydziestu sześciu w sześćdziesiąt jeden dni i złapałem trypra, o czym opowiadałem przyjaciołom, udając zażenowanego, chociaż w sekrecie liczyłem na pozytywne wrażenie – i osiągnąłem je, aczkolwiek pod przykrywką żarcików na swój temat – jednak, summa summarum, te dwa miesiące dały mi tylko poczucie płytkości i bycia drapieżnikiem, a do tego jeszcze miałem ogromne zaległości w spaniu, więc w pracy byłem wrakiem – w tym samym okresie próbowałem kokainy). Wiem, że to nudne, zapewne także dla ciebie, ale zrobi się dużo ciekawiej, kiedy dojdę do tego, jak się zabiłem i dowiedziałem się, co dzieje się z człowiekiem tuż po śmierci. Jeśli idzie o listę, to psychoanaliza była jedną z ostatnich rzeczy, których spróbowałem.
David Foster Wallace, Stary, dobry neon, [W:] Ibidem, Niepamięć, tłum. Jolanta Kozak, Warszawa 2017.