Spróbowałem psychoterapii, jak wtedy wszyscy ludzie pod trzydziestkę, którzy już trochę zarobili albo założyli rodzinę czy osiągnęli to, co chcieli, a nadal nie czuli się szczęśliwi

Całe życie byłem oszustem. Nie przesadzam. Właściwie wszystko robię po to, żeby wykreować pewne wrażenie w oczach innych ludzi. Głównie po to, żeby mnie lubili lub podziwiali. No, może jest to nieco bardziej skomplikowane. Ale jak się doskrobać do sedna, to chodzi mi o to, żeby mnie lubili, kochali. Podziwiali, akceptowali, oklaskiwali, co kto chce. Kapujesz. W szkole szło mi dobrze, ale w głębi serca motywowała mnie nie chęć uczenia się czy doskonalenia, tylko osiągania dobrych wyników, dobrych stopni i sukcesów sportowych. Zależało mi na dobrym świadectwie czy indeksie, żeby pokazywać je ludziom. Nie bardzo mnie to cieszyło, bo stale się bałem, że nie pójdzie mi dostatecznie dobrze. Z tego strachu pracowałem naprawdę ciężko, więc zawsze szło mi dobrze i osiągałem to, co chciałem. Tylko że jak już dostałem ten najlepszy stopień, zwyciężyłem na szczeblu miasta albo namówiłem Angelę Mead, żeby mi pozwoliła dotknąć cycka, nie czułem nic specjalnego, najwyżej lęk, że drugi raz mi się to nie uda. To znaczy przy następnej okazji. Pamiętam, jak siedzieliśmy z Angelą Mead w kanciapie u niej w basemencie i wsadziłem jej rękę pod bluzkę, nie czując nawet miękkiej żywotności czy czego tam jej piersi, ponieważ cały czas myślałem sobie: „Teraz jestem facetem, któremu Mead pozwala się obmacywać”. Później wydawało mi się to bardzo smutne. To było w szkole średniej. Angela Mead była serdeczną, cichą, powściągliwą, myślącą dziewczyną – teraz jest weterynarzem z prywatną praktyką – ale ja jej nigdy naprawdę nie widziałem, nie widziałem nic poza tym, kim mogę być w jej oczach, w oczach tej cheerleaderki, jednej z dwóch czy trzech najatrakcyjniejszych w szkole dziewczyn z tamtego rocznika. Była zresztą kimś znacznie więcej, kimś ponad gównianym rankingiem popularności, ale ja w niej tego nie dostrzegałem, chociaż bardzo udatnie udawałem, że jestem kimś, kto umie prowadzić głębokie rozmowy i naprawdę chce się dowiedzieć, zrozumieć, kim ona jest w środku.

Potem poszedłem na psychoterapię. Spróbowałem psychoterapii, jak wtedy wszyscy ludzie pod trzydziestkę, którzy już trochę zarobili albo założyli rodzinę czy osiągnęli to, co chcieli, a nadal nie czuli się szczęśliwi. Dużo moich znajomych poszło tą drogą. Psychoterapia właściwie nie działała, chociaż dzięki niej każdy stawał się bardziej świadom własnych problemów i przyswajał użyteczną terminologię oraz pojęcia przydatne w naszych wzajemnych rozmowach. Kapujesz. Pracowałem wówczas w regionalnej agencji reklamowej w Chicago, dokonawszy skoku od media buyera w dużej firmie konsultingowej; mając raptem dwadzieścia dziewięć lat, byłem partnerem kreatywnym agencji, jak to mówią, złotowłosym chłopcem na szybkiej ścieżce kariery – a jednak wcale nie czułem się szczęśliwy, cokolwiek rozumiemy przez słowo szczęśliwy, ale oczywiście nikomu tego nie mówiłem, bo byłem chodzącą cliché – Łzy klauna, Richard Cory itd. – natomiast krąg ludzi, którzy byli dla mnie ważni, gardził cliché, więc oczywiście przez cały czas starałem się im udowodnić, że jestem taki jak oni: ziewałem, oglądałem własne paznokcie i używałem odzywek w rodzaju: „Pytanie «Czy jestem szczęśliwy?» należy do tych, które, jeśli naprawdę trzeba je zadać, podsuwają mniej więcej właściwą odpowiedź” itp. Wiele czasu i energii wkładałem w stwarzanie określonego wrażenia i uzyskiwałem pożądaną aprobatę czy akceptację, które nie robiły mi nic, ponieważ nie miały nic wspólnego z tym, kim naprawdę byłem w środku; więc brzydziłem się sobą, że jestem takim oszustem, ale nic nie mogłem na to poradzić. Oto spis (niekompletny) metod, których próbowałem: elektrowstrząsy, jazda dziesięciobiegowym samochodem do Nowej Szkocji i z powrotem, hipnoza, kokaina, chiropraktyka, kościół charyzmatyczny, jogging, praca pro bono w Radzie ds. Reklam, sesje medytacyjne, masoneria, psychoanaliza, Landmark Forum, kurs dokonywania cudów, warsztaty rysunkowe, celibat, kolekcjonowanie i odnawianie vintage’owych aut corvette, próby spania co noc z inną dziewczyną przez dwa miesiące (doszedłem do trzydziestu sześciu w sześćdziesiąt jeden dni i złapałem trypra, o czym opowiadałem przyjaciołom, udając zażenowanego, chociaż w sekrecie liczyłem na pozytywne wrażenie – i osiągnąłem je, aczkolwiek pod przykrywką żarcików na swój temat – jednak, summa summarum, te dwa miesiące dały mi tylko poczucie płytkości i bycia drapieżnikiem, a do tego jeszcze miałem ogromne zaległości w spaniu, więc w pracy byłem wrakiem – w tym samym okresie próbowałem kokainy). Wiem, że to nudne, zapewne także dla ciebie, ale zrobi się dużo ciekawiej, kiedy dojdę do tego, jak się zabiłem i dowiedziałem się, co dzieje się z człowiekiem tuż po śmierci. Jeśli idzie o listę, to psychoanaliza była jedną z ostatnich rzeczy, których spróbowałem.

David Foster Wallace, Stary, dobry neon, [W:] Ibidem, Niepamięć, tłum. Jolanta Kozak, Warszawa 2017.

Wilgotne, przenikalne, wypowiadalne

Do Drugiej Pracowienki przysłali jakąś bladą wysoką dziewczynę.

– I co powiesz? – dobiegło z głośnika pytanie Abnestiego.

– Ja? – zapytałem. – Czy ona?

– Oboje.

– Niezła – przyznałem.

– W porząsiu – powiedziała dziewczyna. – Znaczy w normie.

Abnesti kazał nam się nawzajem ocenić w sposób bardziej wymierny pod kątem urody i seksowności.

Wyszło na to, że podobamy się sobie mniej więcej średnio, czyli bez wyraźnego pociągu ani odrazy z żadnej strony.

– Jeff, kroplić? – spytał Abnesti.

– Zatwierdzam – powiedziałem.

– Heather, kroplić?

– Zatwierdzam – powiedziała dziewczyna.

Spojrzeliśmy po sobie, jakbyśmy się pytali „I co dalej?”.

Otóż dalej było to, że Heather zaczęła wyglądać zajebiaszczo. Widziałem, że też jej się podobam. Zmiana była tak nagła, żeśmy się prawie roześmiali. Jak mogliśmy nie widzieć, że z tego drugiego jest taki ekstratowar? Na szczęście w Pracowience stała kanapa. W kroplówce oprócz tego, co na nas testowali, było chyba trochę ED556, które obniża poziom wstydu prawie do zera, bo raz-dwa wzięliśmy się do roboty na tej kanapie. Ostro między nami iskrzyło. I to nie tylko w temacie jebunku. Stało nam, owszem, ale generalnie też było ekstra. Jak wtedy, kiedy człowiek całe życie marzy o jakiejś dziewczynie i nagle ona ląduje z nim w tej samej Pracowience.

– Jeff – powiedział Abnesti. – Proszę cię o zgodę na podkręcenie ośrodków werbalizacji.

– Kręć śmiało – odparłem spod Heather.

– Kroplić? – spytał Abnesti.

– Zatwierdzam – powiedziałem.

– Ja też? – spytała Heather.

– Zgadłaś – odpowiedział ze śmiechem Abnesti. – Kroplić?

– Zatwierdzam – ona na to, mocno zdyszana.

Już po chwili dzięki dobroczynnemu działaniu domieszki Verbaluksu™ do naszych kroplówek nie tylko ruchaliśmy się jak ta lala, ale też mieliśmy supernawijkę. No bo na przykład zamiast powtarzać w kółko te same seksowne teksty (różne „łał!”, „o Boże”, „ja pierdolę” i tak dalej), zaczęliśmy improwizować na temat swoich wrażeń i myśli w podniosłym stylu, ze słownictwem rozszerzonym o osiemdziesiąt procent, a nasze precyzyjnie wyrażane spostrzeżenia nagrywano dla celów późniejszej analizy.

Jeśli o mnie idzie, to czułem mniej więcej coś takiego: zdumienie narastającą świadomością, że tę oto kobietę stwarzają na bieżąco wprost z mojego własnego umysłu najgłębsze me tęsknoty. Po tylu latach nareszcie (myślałem) udało mi się znaleźć właśnie tę konfigurację ciała/twarzy/umysłu, która uosabiała wszystko, co upragnione. Smak jej ust i aureola jasnych włosów, rozsypanych wokół twarzy o cherubinowym, a zarazem wyuzdanym wyrazie (leżała teraz pode mną z zadartymi nogami), a nawet (nie żebym chciał wysławiać się grubiańsko albo zbrukać wzniosłe uczucia, będące podówczas mym udziałem) wrażenia, które wywoływała jej pochwa na całej długości mego dźgającego członka, były właśnie tymi, których zawsze łaknąłem, choć nigdy aż do owej chwili nie zdawałem sobie sprawy z żarliwości rzeczonego łaknienia.

Innymi słowy, pożądanie budziło się i w tymże momencie doznawało zaspokojenia. Było tak, jakbym (a) tęsknił za pewnym niekosztowanym dotychczas smakiem, aż (b) owa tęsknota stawała się bez mała nieznośna i oto © miałem nagle w ustach kąsek o dokładnie tym smaku, idealnie kojący mą tęsknotę.

Każda wypowiedź, każda zmiana pozycji dowodziła jednego: znaliśmy się od zawsze, łączyło nas braterstwo dusz, a spotkawszy się i pokochawszy w wielu wcześniejszych żywotach, mieliśmy się też spotykać i kochać w wielu późniejszych, zawsze z tym samym, transcendentnie oszałamiającym skutkiem.

Nastąpiło potem trudne do opisania, lecz nader rzeczywiste odpłynięcie w cały ciąg rozmarzeń, które najtrafniej można określić mianem czegoś na kształt odfabularyzowanych pejzaży umysłu, to jest sekwencję niejasnych wizji mentalnych, ukazujących miejsca, jakich nigdym dotąd był nie odwiedzał (gęstwę sosen w dolinie pośród wysokich białych gór; drewniany dom w alpejskim stylu, stojący w ślepym zaułku, z podwórkiem zarośniętym rozłożystymi, karłowatymi drzewami jak z rysunków doktora Seussa), a każde z nich budziło we mnie głęboką, tkliwą tęsknotę i wszystkie owe tęsknoty stężały w jedną główną, postradawszy odrębny swój byt: w namiętne pragnienie Heather i li tylko Heather.

Zjawisko mentalnych pejzaży było najsilniej odczuwalne podczas trzeciej (!) rundy kochania. (Widocznie Abnesti zaprawił moją kroplówkę Vivisztyftem™).

Potem miłosne wyznania jęły lać nam się z ust jednoczesną strugą, lingwistycznie zawiłe i w metafory bogate: śmiem twierdzić, żeśmy się poetami stali. Pozwolono nam leżeć w oplątwie własnych naszych członków nieomal godzinę. Błogostan był to istny. Doskonałość wcielona. Zdarzyło nam się to, co uchodzi za niemożliwe: szczęście, które nie więdnie, aby ukazać strzelające z niego cienkie pędy jakowegoś nowego pożądania.

Tuliliśmy się do siebie z zajadłym skupieniem, mogącym iść o lepsze z tą skupioną zajadłością, która towarzyszyła nam podczas pierdolenia. Rozchodzi mi się o to, że przytulanie w porównaniu z pierdoleniem nie wypadało ani trochę gorzej. Leżeliśmy, bardzo przyjaźnie ze sobą spleceni, jak szczenięta albo małżonkowie, którzy spotykają się po raz pierwszy od chwili, gdy jedno z nich otarło się o śmierć. Wszystko wydawało się wilgotne, przenikalne, wypowiadalne.

A potem działanie kroplówki zaczęło częściowo słabnąć. Chyba Abnesti wyłączył dopływ Verbaluksu™. I pewnie też inhibitor wstydu. Generalnie wszystko zaczęło się kurczyć. Nagle dopadło nas onieśmielenie. Ale wciąż była w nas miłość. Zaczęliśmy proces rozmowy na zejściu z Verbaluksu™, a to zawsze wychodzi niezręcznie.

Widziałem jednak w jej oczach, że wciąż darzy mnie miłością.

A ja niewątpliwie to uczucie odwzajemniałem.

George Saunders, Ucieczka z Pajęczej Głowy, [W:] Idem, 10 grudnia. Opowiadania, tłum. Michał Kłobukowski, Warszawa 2016.

Małe ucho ciasno przylega do głowy, a ponieważ stoję blisko, widzę całą zewnętrzną stronę muszli ucha i cień u jej nasady

Stoję na platformie tramwaju i nie mam najmniejszej pewności co do swojego miejsce na tym świecie, w tym mieście, w swojej rodzinie. Nie potrafiłbym również, chociażby pobieżnie, wymienić, jakie pretensje mógłbym z pewną dozą słuszności rościć o to do kogokolwiek. Nie mógłbym nawet uzasadnić, że stoję na tej platformie, trzymam się tego uchwytu, pozwalam się nieść temu wagonowi, że ludzie usuwają się tramwajowi z drogi, albo też idą sobie spokojnie lub wreszcie stają przed wystawami sklepów. Nikt wprawdzie tego ode mnie nie wymaga, ale to już obojętne.

Tramwaj zbliża się do przystanku, jakaś dziewczyna staje blisko stopni, gotowa do wyjścia. Ukazuje się moim oczom z taką wyrazistością, jak gdybym jej dotykał. Ubrana jest w czerń, fałdy spódniczki prawie się nie poruszają, bluzkę ma obcisłą, a kołnierzyk z białej koronki o delikatnym wzorze; lewą dłoń przyłożyła płasko do ściany wagonu, w prawej trzyma parasolkę opartą o drugi stopień, licząc od góry. Ma śniadą twarz, nos, z boku nieco płaski, u końca jest szerszy i zaokrąglony. Dziewczyna jest szatynką o bujnych włosach, drobne włoski rozwiewają się nad prawą skronią. Małe ucho ciasno przylega do głowy, a ponieważ stoję blisko, widzę całą zewnętrzną stronę muszli ucha i cień u jej nasady.

Zadałem sobie wówczas pytanie: Jak to się dzieje, że ona nie dziwi się sama sobie, usta ma zamknięte i nic na ten temat nie mówi?

Franz Kafka, Pasażer, tłum. Alfred Kowalkowski, [W:] Ibidem, Opowieści i przypowieści, Warszawa 2016, s. 11.

Go on sleeping through

The ratcatcher woke me, I knew he was coming, but I’d had three overflowing beers the night before and I’d slept through the rat and I wanted to go on sleeping.

Go on sleeping through the rising birds and through the horses walking up the hill and through the four cows rearranging themselves and through the dog that follows the horses on their way down the hill and through the cat here and there and through the fox stopping and starting on the driveway and through the donkey standing, but the ratcatcher woke me and down the stairs I came

and made us both coffees right away. And because I wasn’t really here I didn’t yet know how I like things, so I put two sugars and milk into my coffee, because that’s how the ratcatcher takes his.

Claire-Louise Bennett, First Thing, [in:] Idem, Pond, 2016.

Niebieski czajnik, kuty pogrzebacz, złote pośladki, zielony fortepian

Chwilami zapominam, że to wszystko jest tylko tworem mojej wyobraźni. Zaczynam myśleć o wyspie tak, jakby istniała rzeczywiście, a wszystko, co się na niej znajduje, było prawdziwe, oporne wszelkim ingerencjom, zniszczenia zaś stanowiły nie tyle zamysł estetyczny, co wynik działania czasu. Przyłapuję się na tym, że zaglądam do niebieskich czajników, walczę z pajęczynami lub spoglądam w zadumie na szarawozielony mech porastający dolną krawędź kamiennej balustrady. Zastanawiam się, czy ktoś może bez mojej wiedzy wędrować po wyspie, zastanawiam się, czy może się zdarzyć, że umrę, a czajnik pozostanie. „Sprowadziłem dwie siostry na wymyśloną wyspę” – mówię. Wcale nie przesadzam. To przecież ja wyposażyłem je w ciekawość i życiorysy, apetyt i mowę. Jeżeli mają imiona czy smutki, to też ode mnie. „Prawdę powiedziawszy – dodaję – beze mnie nie miałyby i pizd”. Nie chcę tym (Przerywam, żeby oznajmić, iż zrobiłem już wszystko, co miałem do zrobienia. Wkraczam z tą wieścią akurat teraz, bo chwila ku temu wydaje mi się odpowiednia. Wiele was jeszcze czeka, na niejedną próbę jeszcze was wystawię, ale już więcej się do was nie odezwę. Czyżby więc koniec mógł nastąpić w środku? Tak jest, tak dzieje się zawsze…) nikogo gorszyć, a tylko unaocznić pewną prawdę – jednakże sam poniekąd gorszę się sobą. Co innego jest odkryć gęste kudły między własnymi pośladkami, co innego przyłapać się na ściąganiu złotych portek z siostry Karen. Może to w sumie i wychodzi na jedno, lecz jakkolwiek się te sprawy mają, jestem zaniepokojony. Skąd się bierze ta iluzja, to wrażenie „twardości” niebieskiego czajnika, kutego pogrzebacza, złotych pośladków czy zielonego fortepianu?

*

W sześciokątnej loggii pałacyku stoi pomalowany na jasnozielono fortepian – jest popękany i połamany: to skutki działania czasu i wandali. Łatwo jest wyobrazić sobie przy nim dziecko – jego wesoły kolor sugeruje podobny dodatek – może nawet dwoje, słoneczny dzień… nie, nie, inaczej: nad jeziorem szaleje burza, niebo jest czarne, skłębione i srogie, dzieci są w domu, bezpieczne od wichury i ulewnego deszczu, dziewczynka siedzi po prawej stronie, chłopczyk po lewej, popychają się trochę dzieląc na dwoje klawiaturę, babcia, a może tylko jakaś pani, ale najlepiej babcia, siedzi na ławce pod oknem i patrzy na spienione, granatowoczarne jezioro, dzieci ćwiczą palcówki, śmieją się, na pewno są trochę hałaśliwe, a babcia, czy pani, spogląda na nie od czasu do czasu, uśmiecha się cierpliwie, gdy przechwytują jej spojrzenie, a potem… ale to przecież tylko domysły, nie wiadomo, czy tu w ogóle mieszkały dzieci, a jeśli nawet tak, to czy szczeniaki miałyby ochotę grać na zielonym fortepianie w czasie burzy, i to jeszcze w dodatku ćwiczyć palcówki? Nie, to tylko wytwór wyobraźni – podobne myśli przychodzą do głowy dziewczynie w złotych spodniach, która wyciąga właśnie rękę i uderza w klawisz. Nie rozlega się oczywiście żaden ton. Klawisze są wyszczerbione i pożółkłe, pedały rozmontowane, wyrwane struny wiszą jak pordzewiałe włosy. Dziewczyna zastanawia się, jak sama teraz wygląda, czuje, że kosmyk włosów opadł jej na czoło, ale w pałacyku nie ma luster. Rozkradziono je lub potłuczono. Zaczyna żałować, że nie była w nim za czasów jego świetności: rozgląda się wkoło, patrzy na wspaniały, drewniany strop loggii, na ogromny kamienny kominek, na stary but leżący przy drzwiach i na gniazdo os wiszące nad wybitym oknem. Wzdycha, wychodzi na wielki taras, z którego roztacza się widok na całe jezioro. „Przygnębiające miejsce” – mówi głośno.

Robert Coover, Zaczarowany pogrzebacz, tłum. Tomasz Mirkowicz, [W:] Gabinet luster. Krótka proza amerykańska 1961-1977, pod red. Zbigniewa Lewickiego, Warszawa 1980, ss. 128-130.

Śmierć to nie koniec

Pięćdziesięciosześcioletni amerykański poeta, laureat Nagrody Nobla, poeta znany w amerykańskich kręgach literackich jako „poeta poetów”, a niekiedy po prostu jako „Poeta”, spoczywał na tarasie za domem, z nagim torsem, ze średnią nadwagą, na częściowo rozłożonym leżaku, w słońcu, czytając, półleżąc, ze średnią, lecz nie poważną nadwagą, zdobywca dwóch Narodowych Nagród Literackich, jednej Narodowej Nagrody Krytyków Literackich, jednej Nagrody Lamonta, dwóch stypendiów Narodowego Funduszu Popierania Sztuki, jednej Prix de Rome, jednego członkostwa honorowego Fundacji Lannana, jednego Medalu MacDowella, jak również jednej Nagrody Mildred i Harolda Straussów Livingów przyznawanej przez Akademię Amerykańską oraz Instytut Sztuki i Literatury, emerytowany przewodniczący PEN Clubu, poeta, którego dwa pokolenia Amerykanów niezależnie od siebie okrzyknęły głosem swojego pokolenia, obecnie pięćdziesięciosześcioletni, leżący przy domowym basenie, poeta, który należał do pierwszej dziesiątki Amerykanów uhonorowanych „Stypendium Geniusza” przez prestiżową Fundację Johna D. i Catherine T. MacArthurów, jeden z zaledwie trojga żyjących amerykańskich laureatów Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, 5 stóp 8 cali, 181 funtów, brązowe oczy/brązowe włosy przerzedzone nierówno z powodu niekonsekwentnego przyjmowania/odrzucania rozmaitych transplantów markowego Systemu Zagęszczania Włosów, siedział czy też leżał – a najdokładniej chyba po prostu „spoczywał” – w czarnym kostiumie kąpielowym marki Speedo przy nerkowato ukształtowanym przydomowym basenie, na wyłożonym glazurą podeście, w przenośnym leżaku, którego oparcie było akurat odchylone na cztery ząbki pod kątem 35° wobec kafelkowej mozaiki podestu, o 10.20 rano, 15 maja 1995, czwarty najczęściej obecny w antologiach poeta w historii amerykańskiej belles lettres, w pobliżu parasola, ale jeszcze nie w cieniu parasola, czytający magazyn „Newsweek”, korzystający z umiarkowanego wysklepienia własnego brzucha jako ukośnej podpórki pod czasopismo, ponadto w klapkach japonkach, jedna ręka pod głową, druga ręka zwieszona z boku muska brunatno-ochrowy filigran kosztownej ceramicznej hiszpańskiej glazury podestu, co jakiś czas zwilżający palec, aby przewrócić stronę, w przeciwsłonecznych okularach na receptę, których szkła zostały chemicznie przystosowane do ciemnienia w stopniu proporcjonalnym do intensywności światła, na jakie są wystawione, noszący na ręce zwieszonej zegarek średniej jakości i ceny, na stopach klapki japonki ze sztucznej gumy, nogi skrzyżowane w kostkach, kolana lekko rozwarte, niebo bezchmurne i rozjaśniające się w miarę jak poranne słońce przesuwa się w górę i w prawo, zwilżający palec nie śliną ani potem, lecz skroplonym osadem na smukłej oszronionej szklance mrożonej herbaty, która stoi akurat dokładnie na granicy cienia jego ciała po górnej lewej stronie leżaka i będzie musiała zostać przestawiona, aby pozostać w tymże chłodnym cieniu, sunący mimowolnie palcem po ściance szklanki zanim podniesie mimowolnie zwilżony palec do stronicy, co jakiś czas odwracający stronę numeru czasopisma „Newsweek” z 19 września 1994, czytający o amerykańskiej reformie służby zdrowia i o tragicznym locie numer 427 USAir, czytający streszczenie i przychylną recenzję popularnych pozycji non-fiction Gorąca strefa i Nadciągająca plaga, czasami przewracający kilka stron naraz, prześlizgujący się wzrokiem po niektórych artykułach i streszczeniach, wybitny amerykański poeta obecnie cztery miesiące przed swoimi pięćdziesiątymi siódmymi urodzinami, poeta, o którym główny rywal magazynu „Newsweek”, „Time”, napisał kiedyś absurdalnie, że jest on „czymś najbliższym autentycznemu nieśmiertelnemu twórcy literatury naszych czasów”, łydki prawie nieowłosione, eliptyczny cień otwartego parasola nieco się zwężą, sztuczna guma klapek japonek ma na obrzeżu gruzełki, na czole poety perli się pot, jego opalenizna jest głęboka i mocna, wewnętrzne strony górnych części nóg prawie nieowłosione, penis ciasno zwinięty pod obcisłym kostiumem, bródka w stylu van Dycka schludnie przystrzyżona, popielniczka na żelaznym stoliku, nie pije swojej mrożonej herbaty, co jakiś czas odchrząkuje, chwilami unosi się odrobinę w pastelowym leżaku, aby mimowolnie podrapać podbicie jednej stopy wielkim palcem drugiej stopy bez zdejmowania klapek japonek i bez patrzenia na którąkolwiek ze stóp, najwyraźniej skupiony na czasopiśmie, niebieski basen po jego prawej, a gruba szyba rozsuwanych tylnych drzwi domu ukośnie po jego lewej, między nim a basenem okrągły biały stolik z żelaznej plecionki przebity pośrodku dużym plażowym parasolem, którego cień już nie dosięga krawędzi basenu, poeta niewątpliwie znakomity, czytający swoje czasopismo na swoim leżaku na swoim podeście przy swoim basenie za swoim domem.

David Foster Wallace, Śmierć to nie koniec, [W:] Idem, Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi, tłum. Jolanta Kozak, Warszawa 2015, ss. 8-11.

Svetislav Basara – Wypracowanie z serbsko-chorwackiego, temat „Bezsenność”

Tej nocy nie mogłem zasnąć. Wyszedłem na dwór, długo chodziłem po mokrych ulicach, a kiedy, odświeżony na wietrze, wróciłem do domu, nastąpiło nieporozumienie: nie zapalając światła, położyłem się do łóżka, w którym ktoś już leżał. Kobieta. Wyczułem to zmysłem powonienie. Cóż, było jak było. Leżeliśmy w ciemnościach. Gdzieś w pobliżu tykał zegar. Spytałem, która godzina. Ona nie wiedziała, zegar nie umiał powiedzieć. Było to dawno temu. Może nigdy się nie zdarzyło. Tak byłoby lepiej. Na rękach miała cienkie, twarde blizny. Wyczułem to zmysłem dotyku. Wiedziałem o nich wszystko. Tylko delikatne ostrza żyletek SUPER SILVER pozostawiają takie blizny. Brzydziłem się ich i było mi jej żal, choć „mi jej” brzmi okropnie. Siebie zresztą też. Nie znaliśmy się, leżeliśmy w tym samym łóżku przez pomyłkę, której nie umieliśmy naprawić. Pod oknem szumiała topola, a może lipa. Nie rozumiałem o czym. Niczego nie rozumiałem. Po ciemku ja nie wstydziłem się mówić, bo nie można było udowodnić, że to mówię ja. Coś mówiłem. Może właśnie to, co t e r a z mówię. Ona nie słuchała. Dalej leżeliśmy w mroku, nie w mroku – w łóżku, i nie dalej, ale nadal, bardzo długo. Nie można powiedzieć, by działo się to w całkowitym mroku – był to raczej gęsty półmrok. Fale morskie zalewały brzeg. M i e j s c e, gdzie leżeliśmy, było oddalone setki kilometrów od najbliższego brzegu, a mimo to fale ochoczo zalewały brzeg, i to nas pocieszało. Ten daleki szum fal. Dotknąłem jej opuchniętych powiek. Ciemnych kręgów pod oczami. Prawie się przestraszyłem, że powie: Noli turbare circulos meos. Nic nie powiedziała. Nie znała łaciny. Ja też nie znałem. Więc jak mogłem się przestraszyć, że powie: Noli turbare circulos meos? Nie wiedząc nawet, co to znaczy, czekałem, aż w zakładach graficznych skończą druk porannych gazet i nadejdzie świt. Ale jeszcze się na to nie zanosiło. Leżeliśmy w ubraniach. Leży się po to, żeby spać. Ja nie mogłem zasnąć. Liczyłem barany, naliczyłem czterdzieści osiem, więcej nie było. Resztę zarżnięto. Spytała, dokąd pójdę. Jak gdybym już to kiedyś słyszał. Wychodzić teraz nie było sensu. Ona musiała być poważnie chora. Miała 41 stopni. Lekarze snuli się po pokoju, wpadali na siebie w ciemnościach, mamrotali: morire, moritura, moribunda. Nie wiedzieliśmy, co to znaczy. Nie znaliśmy łaciny. Ale – co najciekawsze – wiejski lekarz położył się przy niej, a j e g o k o ń p a t r z y ł n a t o p r z e z o k n o. Tak więc było nas troje, ściśniętych w wąskim łóżku. Chyba gdzieś już o czymś takim czytałem. Zapewne często miała do czynienia z lekarzami. Pod palcami czułem cienkie, twarde blizny – nie cierpię przymiotników, ale te blizny naprawdę były takie, jakie pozostają po delikatnych ostrzach żyletek SUPER SILVER. Wyczułem je zmysłem podcinania żył. Wtem stępił mi się ołówek. Nie wiem, jak mogłem pisać dalej. Nie pojmuję, jak w ogóle mogłem pisać po ciemku. Od dawna już świtało, ale pod jakąś inną długością geograficzną. Zawsze gdzieś świta i zawsze gdzieś szumią fale. O nic jej nie pytałem, na nic nie odpowiadała. Usiłowałem sobie przypomnieć, gdzie się już spotkaliśmy. Nie potrafiłem. Nie widziałem jej twarzy. Wątpię, byśmy się kiedykolwiek spotkali. Zdarza się, że leżę z osobami, których nigdy przedtem nie spotkałem – wiem, to nieprzyzwoite – ale co ja poradzę? Chyba trzymaliśmy się za ręce. Ręce nam drżały. O tym nie myślę. W sąsiednim pokoju domownicy ciężko oddychali, za ścianą ktoś uporczywie kaszlał. Jakiś sąsiad. Albo próbował nam przeszkadzać, albo umierał na gruźlicę. Ale to nie był powód, dla którego nie spaliśmy. Nie spaliśmy bez powodu. Spytałem o coś, nie odpowiedziała. Potem dotknąłem jej cipki. Bez cienia złości odsunęła moją rękę i rzekła: „Nie rób tego. Z powodu tego słowa możesz dostać jedynkę”. Bzdura! Jakby nauczycielka mogła wiedzieć, że dotknąłem jej cipki. Jakby nauczycielce nikt nie dotykał cipki. I jakbym z tego wypracowania nie dostał jedynki, zanim w ogóle zacząłem je pisać. Czas wlókł się przeraźliwie. Bałem się, żeby nie stanął. Przesądy! Sam nie wiedziałem, dlaczego nie mogę się doczekać świtu. Nie miałem dokąd iść. To bezokolicznik, prawda? Czy mnie o to nie pytała i czy na to nie odpowiedziałem? Była obrzydliwa, a trzymałem ją za rękę. Wstydziłem się tego, ale bałem się ciemności. Czy ona nie jest tym samym co ja: kilkoma pierwiastkami rozpuszczonymi w wodzie, w której drga c o ś, co sprawia, że to żyje, że może znikać i czuje się okropnie? Kiedy o tym myślałem, do pokoju weszło dwóch facetów, zapalili światło, wzięli coś i wyszli. Nie wiedziałem, kto to. Ale jakbym ich już kiedyś spotkał. Sąsiad nadal kaszlał. Spytałem o te cienki, twarde blizny. „Śmierć trwa dłużej niż życie”, powiedziała tylko. „To coś jak delikatna membrana między a . Coś jak osmoza”. Chciałem spytać jeszcze o coś w związku z a , a ona chciała mi odpowiedzieć. Nie zadałem jej tego pytania, a chciała odpowiedzieć właśnie na nie. Spytałem o to później. W t e d y już nie chciała odpowiedzieć. Ale chciała, żebym ją pocałował. Pocałowałem ją w rękę. Inaczej nie umiałem. Wargami poczułem cienkie, twarde blizny, jakie – po raz trzeci w tym wypracowaniu – pozostawiają delikatne ostrza żyletek SUPER SILVER. A może pozostawiała je bezsenność. Kto wie? W takie noce nie istnieje nic poza dwiema wymyślonymi osobami. Znowu weszli, zapalili światło, zostawili jakieś rzeczy, zgasili światło i wyszli. Jakbym ich już gdzieś widział. Wydało mi się, że noc się wycofuje i nigdy nie nastanie świt, że zamiast świtu znowu zapadnie zmierzch. Chciała, żebym ją pocałował. Pocałowałem ją w policzek. Inaczej nie umiałem. W drugim pokoju ciężko oddychał jej ojciec. Ciężko oddychał dlatego, że wkrótce miał umrzeć. Wszyscy, którzy tak dyszą, wkrótce umierają. Rano, po goleniu, będzie musiał schować żyletki SUPER SILVER. Nie ma innego wyjścia. A sąsiad bez przerwy kaszlał. Raczej umierał, niż chciał nas niepokoić. Zresztą jego kaszel wcale nie był niepokojący. Ona się go nauczyła niby jakiejś nudnej czytanki. Mówiła krótkimi zdaniami, jak nieobecna. Podobnie jak ja. Zegar tykał. Ciągle nie mogłem go zrozumieć. W pobliżu nie było wież cerkiewnych, które wyraźniej wymawiają godziny. Nie było, bo – jak już powiedziałem – w takie noce nie istnieje nic poza dwiema wymyślonymi osobami. Tamci już się nie pojawili. Znudziło mnie to wszystko. Znudziło mnie to wypracowanie bez wstępu, planu, wniosku, wypracowanie z góry ocenione na jedynkę – ocenę n i e d o s t a t e c z n ą. Chciała, żebym ją pocałował. Pocałowałem ją w usta. Umiałem całować. Zastanawiałem się, czy o coś spytać, zastanawiała się, czy mi odpowiedzieć. Długo to trwało. Nie mieliśmy nic do powiedzenia. Marzyłem o tym, żeby wypracowanie jak najprędzej się skończyło. Ona o niczym nie marzyła. Bałem się, że nie wytrzymam, że wyjdę i wypracowanie nie będzie miało zakończenia. Bałem się ciemności. Ona pytała, dokąd pójdę. Wszystko to się powtarzało, a było nieznośne już za pierwszym razem. I nagle ci-w tej-szy zadzwonił telefon. Ona nie miała telefonu. Zadzwonił gdzieś w sąsiedztwie. Może u mnie. Może dzwonił ktoś, kto potrafi więcej powiedzieć o tym wszystkim. Dzwonił długo. Może wciąż jeszcze dzwoni. Na szczęście właśnie dobiegał końca druk porannych gazet. Lada chwila powinno zaświtać. W miarę jak noce się wydłużają, coraz dłużej trwa drukowanie gazet. Sąsiad nareszcie przestał kaszleć. Albo umarł, albo jemu też to wszystko obrzydło. Pytała, dokąd pójdę. Nie miałem dokąd iść. Wstałem, wyszedłem na ulicę, kupiłem gazetę i czekałem na tramwaj. Dziesięć tysięcy kilometrów stąd na wschód, w Pekinie, padał monotonny drobny deszcz, co tylko potęgowało przygnębienie. Tramwaj uparcie nie nadjeżdżał. Ruszyłem na piechotę do szkoły.

tłum. Danuta Cirlić-Straszyńska, “Literatura na świecie” 5-6/2013, ss. 139- 142.