Byle domyślne nie stało się oczywiste

Zawsze lubiłem zasypiać słysząc przytłumioną muzykę, kołysała mnie nie gorzej niż mama, niosła mnie ze sobą, malowała krajobrazy. Im była cichsza, tym lepiej, spotykałem się wtedy z nią jak równy z równym, nie opowiadała mi, ale podpowiadała, mogłem sobie wybierać, co mi się chciało, wędrowałem tam, gdzie nie tylko uszy, ale i zamknięte oczy poniosą. Do teraz wolę, żeby mnie muzyka dochodziła, a nie siedziała obok mnie albo przede mną i kazała się słuchać. Lubię, żeby mnie dopełniała, a nie przepełniała. I wcale nie musi to być zawsze piękna muzyka – wystarczy, że nie jest za bardzo brzydka. Podoba mi się, kiedy muzycy przed koncertem stroją instrumenty, lubię ten bałagan dźwiękowy przypominający czyszczenie broni przed bitwą. Pamiętam, że kiedy w licealnych czasach odwiedzałem kolegów z klasy w ich bursie w klasztorze przy kościele św. Katarzyny, było pięknie, bo zza ścian dobiegały odgłosy ćwiczących na różnych instrumentach uczniów szkoły muzycznej – jakieś palcówki, gamy, strzępy melodii. A najpiękniej było w jeden z wiosennych dni, kiedy siedziałem w młodej trawie ogrodu przylegającego do klasztoru i usiłowałem namalować kwitnące jabłonie. Drzewa były pokryte białymi i różowymi kwiatami, nad nimi płynęły białe chmurki fastrygowane piskiem jaskółek, nad trawą śmigały pszczoły i bzykały muchy, między żółtymi kwiatami mleczu buczały trzmiele, a z otwartych okien bursy dolatywały odgłosy strojenia instrumentów, jakieś pasaże i skrawki melodii. Wszystko miało się dopiero zacząć: lato, malarstwo, koncert. W ogóle lubię dobiegające dźwięki, szczególnie kiedy zasypiam. Nie jestem wybredny, mogą to być nawet hałasy, na przykład zgrzyt tramwaju na odległym zakręcie, szum samochodów na dalekiej szosie, małżeńska awantura kilka pięter niżej, pijane śpiewy w sąsiednim bloku, radiowa audycja zza ściany, wrzeszczący paw za lasem. Lubię odchodzić w sen zostawiając świat pełen życia, bo mam po co wracać. To nie musi być śpiew skowronka wzlatującego nad łanem, wystarczy mi warkot samolotu, wystarczy, że sąsiad wbija gwoździe albo sąsiadka tłucze kotlety – byle myśli trochę podleciały, byle coś się zakołysało, byle się zmieszało realne z wyobrażonym, byle domyślne nie stało się oczywiste.

Kiedy moja pamięć słuchowa wraca do pierwszego mieszkania przy ulicy św. Stanisława, znajduje tam odgłos skrobania garnków dobiegający z wychodzących na podwórko, otwartych okien kuchennych. Podwórko było cieniste, nie docierało tu słońce, za to kiedy się wychyliłeś przez okno, mogłeś zobaczyć w górze prostokąt błękitnego nieba. Kto wie, czy moim pierwszym kolorem nie był ten błękit, pierwszym zapachem swąd przypalonych ziemniaków, pierwszym odczuciem rześkość powietrza. Chyba moje zmysły obudziły się któregoś letniego dnia, kiedy rano, po przebudzeniu, stanąłem w otwartym oknie.

Zbylut Grzywacz, Memłary i inne teksty przy życiu i sztuce, oprac. Tadeusz Nyczek, Kraków 2009, ss. 41-42.

Allen Ginsberg w liście do Jacka Kerouaca (31 maja 1957 r.):

“Był też u nich genialny angielski malarz Francis Bacon, który wygląda jak przerośnięty uczniak, jakby miał góra siedemnaście lat – urodził się w Dublinie, zaczął malować dopiero koło trzydziestki, teraz ma czterdzieści siedem, nosi tenisówki, obcisłe ogrodniczki i czarne jedwabne koszule, zawsze wygląda, jakby właśnie szedł na tenisa, lubi być chłostany, maluje szare hotelowe pokoje, a w nich obłąkane goryle w stroju wieczorowym z parasolami czarnymi jak śmierć – powiedział, że namaluje wielki pornograficzny obraz, na którym będziemy ja i Peter. Trochę przypomina Burroughsa – maluje jakby przy okazji, gra w ruletkę w Monte Carlo, czasem wygrywa, a czasem przepuszcza całą kasę z obrazów, mówi, że jak rzuci w chuj malarstwo, to może zawsze być kucharzem albo męską dziwką – zdecydowanie najciekawsza postać w tej okolicy”

image