W sercu świata majaczy, krzyczy w samotności coś tak płonącego, co błaga ludzi, aby dosłyszeli i zdobyli się na dość odwagi, aby poświęcić mu się bez reszty

W najmniejszym stopniu nie pociąga mnie morze, nigdy nie zdołałem nauczyć się pływać, jestem zwierzęciem lądowym, nie wodnym; przepadam jednak – na przykład – za podróżą statkiem i jestem wrażliwy na wszystko, co z bliska czy z daleka odnosi się do żeglarstwa.

Kilku moich przyjaciół pochodzi z Hawru czy z Nantes, innego miasta pełnego statków. Do najlepszych moich wspomnień zaliczam pobyty w portach, zazwyczaj bardzo krótkie – zwłaszcza zaś kilka dni spędzonych w sierpniu 1924 roku w Hawrze, w towarzystwie przyjaciela, będącego większym jeszcze niż ja miłośnikiem podroży, który właśnie osiedlił się na stałe w Paryżu, spędziwszy kilka lat w jednej ze stolic Europy Wschodniej, gdzie wykonywał zawód profesora filozofii. Zobaczyłem wtedy na nowo nadbrzeże Southamptońskie, kłębiący się tłum, restauracje i małe bary, Hotel Admiralicji, który – dziesięć lat przedtem – był teatrem wspomnianej przygody, ulicę Galionów, którą dopiero wtedy odkryłem, ciepły szlak , gdzie płonął podwójny szereg rajów, strzeżonych przez matrony w wełnianych chustkach, które – siedząc na taboretach – odprawiały nieustanne psalmodie zaproszeń. Wśród wszystkich miejsc, do których dotarliśmy, wiedzeni przypadkiem spacerów, niby statki na mieliznę, najbardziej przypadł mi (i przypada dalej) do serca „Silver Dollar”, angielski – czy pseudoangielski – bar, dzisiaj już zamknięty. Znajdował się między kościołem a komisariatem policji. Były tam dwie siostry, barmanki, dwie Francuzki: obie miały talie jaszczurek, spiczaste piersi i obie były blondynkami o podobnym odcieniu. Tańczyły z klientami, grały w skata i w kości, czasem zaś napełniały kieliszki, poruszając się falisto-wężowymi ruchami jak modelki. Pomagała im służąca, która wczoraj jeszcze czy przedwczoraj musiała doić krowy. Wśród butelek, ustawionych nad ladą, przewracały oczami dwie angielskie lalki. W sąsiedniej sali nieco zapity, ale godny dziadek, siwy jak gołąb i biednie ubrany, wybrzdąkiwał na antycznym pianinie bogaty repertuar starych walców, mazurków i polek, przeplatanych ariami operetkowymi, hymnami narodowymi i patriotycznymi melodiami. Od czasu do czasu wstawał i podchodził do nielicznych gości, zbierając datki do malutkiej popielniczki, proporcjonalnej zapewne do dochodów. Czasem siostry wybuchały głośnym śmiechem, opierając ręce na biodrach i wysuwając w przód i w bok małe brzuszki. Co do służącej, to siedziała grzecznie na stołku – z twarzą naburmuszoną, nie tyle jednak ze złości, co ze skupienia – nie ruszając się z miejsca – o ile oczywiście nie biegała tam i z powrotem, posługując. Czasem tylko wstawała, aby lepiej posłuchać starego pianisty; oparta łokciami o pianino, podśpiewywała wtedy półgłosem, jakby akompaniując. Intymność miejsca znikała dopiero z wtargnięcie półpijanych amerykańskich marynarzy, którzy natychmiast zagarniali instrument, rozgniatając klawiaturę fokstrotami, których dźwięki ochlapywały sufit i boazerie niczym różnokolorowe napoje albo też osiadały jak ciężkie, mocne piwa, kiedy topnieje piana. Dowiedziałem się później, że jedna z sióstr wyszła za mąż, druga zaś utyła i posmutniała.

Znacznie mniej dokładnym, ale ściślej morskim wspomnieniem, jakie zachowałem, jest wspomnienie pierwszego powrotu z Anglii, kiedy miałem lat dwanaście. W chwilę po opuszczeniu Dover rozpętała się burza; robiła duże wrażenie; ani kropli deszczu, tylko długie bębnienie gromów i nieprzerwane niemal błyskawice we wszystkich stronach widnokręgu; niebywałe ciemności. Efekt tym bardziej przejmujący, że nie było ani podmuchu i – mimo burzowego poblasku – morze było idealnie spokojne, jak się to mówi, „morze jak oliwa”. Opowiadałem później nieraz – i doprawdy nie potrafię dziś powiedzieć, czy zmyślałem – że w szczytowym momencie burzy na wierzchołku masztu osiadł ogień świętego Elma.

Jako inne jeszcze morskie wspomnienie mam odjazd z Marsylii, kiedy byłem już żonaty i kiedy – po raz pierwszy – łudziłem się, że zdołam się przez ucieczkę wyzwolić od wszystkiego, co mnie wewnętrznie zżerało. Odpływałem wtedy do Egiptu, gdzie w Kairze miałem spotkać przyjaciela, z którym niegdyś przebiegałem obskurne dzielnice Hawru. Podczas gdy statek powoli odrywał się od nadbrzeża, ujrzałem, jak między burtą a lądem tworzy się i poszerza pas wody. Chwila rozdzierającej pełni, której nie można już odnaleźć, kiedy przepadnie dziewictwo pierwszego odjazdu. Zdejmujemy wtedy miarę z rzeczy, pojmujemy odległość, która nas od rzeczy dzieli, tak że przynajmniej raz udaje się nam wziąć miarę samych siebie, siebie samego intensywnie wobec rzeczy odczuwając.

Zdarzyło mi się coś podobnego za ostatnią podrożą do Hawru, na zeszłoroczne Zielone Świątki. Poprzedniego wieczoru włóczyłem się trochę po rozmaitych barach, zabawach ludowych, nocnych lokalach, nie zapominając oczywiście o wszetecznych przedsiębiorstwach z ulicy Galionów. Wszystko wydało mi się trochę martwe, przynajmniej w porównaniu z minionymi latami: pustki na ulicach, mało pijaków, brak pianoli. Zaznałem jednak w portowych burdelach wrażenia głębokiej ludzkości i wielkości, które odczuć można – moim zdaniem – we wszystkich domach rozpusty, byle tylko były biedne i wszystko działo się z dostateczną prostotą. Był poniedziałek Zielonych Świąt, co tłumaczy zapewne względny spokój, panujący w całej dzielnicy. „Święta religijne nie są świętami burdelu” – oświadczyła sentencjonalnie mała prostytutka, wobec której – moi towarzysze i ja – dziwiliśmy się, że tak niewiele było osób w zakładzie, z którym była związana. Rozmawiając z tym i tamtym, tu i ówdzie zaglądając, wypiłem kilka kieliszków, tak że nazajutrz rano odczułem nieprzemożne pragnienie zaczerpnięcia łyku morskiego powietrza, aby odświeżyć nieco ciało i uporządkować myśli, które tańczyły mi po głowie. Poszedłem więc na spacer w stronę klifowego wybrzeża, dalej niż Sainte-Adresse. W punkcie górującym pięćdziesiąt mniej więcej metrów nad niewielką zatoczką odnalazłem się twarzą w twarz z samym sobą, tak intensywnie, jak przy wyjeździe z Marsylii. W środku morza tańczyła na falach boja sygnałowa; słyszałem cienki dźwięk dzwonu. Na brzegu zaś, poruszając się z owadzią ostrożnością, przechodzili ze skały na skałę dwaj chłopcy w nieprzemakalnych płaszczach i baskijskich beretach. Towarzyszyła im mieszczka w średnim wieku, zapewne matka. Wszyscy troje byli najwyraźniej na wakacjach i na spacerze jak ja. Jeden z chłopców, zbrojny w młotek mineraloga, odłupywał czasem kawałek skały, pobierając próbkę. Przesiąkniętemu jeszcze wczorajszą włóczęgą, wydało mi się nagle, że samotna boja, gdzie miotał się dzwon, nie była nikim innym niż małą prostytutką, z którą gawędziliśmy i która wydała się nam tak pokorna, łagodna, „dobrze wychowana”.

Wydało mi się skandaliczne, że mimo ponurego głosu dzwonu, który jęczał jakby i wzywał pomocy – mała prostytutka powiedziała nam, że zamknięto ją w burdelu przed czternastoma miesiącami – jakiś osobnik mógł się zabawiać w mineraloga, włócząc się z młotkiem w ręku po plaży. Utożsamiałem się z nim w pewnej mierze, ponieważ i ja – niezdolny wzgardzić takimi materialnymi błahostkami, jak moje wygody – pozwoliłem się przykuć do naukowych zajęć, które uważam za płaskie, podczas gdy w sercu świata, jak na środku zatoki, majaczy, krzyczy w samotności coś tak płonącego, co błaga ludzi, aby dosłyszeli i zdobyli się na dość odwagi, aby poświęcić mu się bez reszty. Po powrocie do miasta miałem przez chwilę ochotę pójść znowu do domu publicznego, aby przespać się z małą prostytutką. Nie uczyniłem tak jednak – i zapewne popełniłem błąd, nawet gdyby miały z mojej wizyty wyniknąć konsekwencje pozbawione wszelkiego romantyzmu, jak na przykład wulgarna choroba weneryczna, nabyta w byle jakim i płatnym uścisku.

Zabrnąłem bardzo daleko od spraw, które chciałem opowiedzieć, zabierając się do przedostatniej części rozdziału, poświęconego wszystkiemu, co – wśród wydarzeń mego życia – łączy się z tematem „rannego mężczyzny”. W miarę jak piszę, umyka mi plan, który sobie nakreśliłem, i można by nawet powiedzieć, że im usilniej wpatruję się w samego siebie, tym mętniejsze i bardziej pomieszane staje się to, co widzę; tematy, które zdawałem się pierwotnie rozróżniać, okazują się bezkształtne, przypadkowe i pozbawione treści, jak gdyby moja klasyfikacja nie była niczym innym niż pustym schematem dla użytku tumanów albo zwykłym estetycznym chwytem kompozycyjnym.

„Wspomnienie z Hawru”, w które zamieszany jest mój brat, wiąże się w każdym razie z pierwszą moją morską wycieczką. Było to w czasie wakacji wielkanocnych. Rodzice wywieźli nas do Trouville i (tak jak zwykle w tym wieku, o ile pamiętam) ożywiliśmy tę banalną podróż fikcją o charakterze mitycznym. Pasjonowaliśmy się wówczas obaj wyścigami i często lubiliśmy uważać się za dwu dżokejów, mieszkających na stancji u swego trenera – czyli u rodziców. Doskonale obeznani z sukcesami gwiazd hipodromów, mogliśmy się bez trudu utożsamiać z tą czy inną sławą. Tak więc przez kilka lat mój brat był ni mniej, ni więcej tylko René Sauvalem; co do mnie, wcieliłem się naprzód w Nasha Turnera, później zaś George Mitchella, którego wybrałem, ponieważ jego nazwisko przypominało moje imię. Podczas wspomnianej podróży byłem chyba jednak tylko francuskim dżokejem Parfrementem. Do nazwisk dżokejów przywiązany był niesłychany prestiż i nasze utożsamienia nie miały zapewne żadnego celu prócz następującego: poczuć się dorosłym i silnym, wchłaniając ducha postaci, które podziwialiśmy. Równie dobrze mogliśmy wcielać się w świętych z katechizmu.

Z Trouville rodzice zabrali nas statkiem o kołowym napędzie, zwanym „La Touque”, na wycieczkę do Hawru, skąd tym samym środkiem lokomocji mieliśmy pod koniec dnia powrócić. Nie przewidzieli jednak mgły, która – opadłszy nagle – uniemożliwiła statkowi odjazd; musieliśmy więc zostać w Hawrze i, pozbawieni jakiegokolwiek bagażu, poszukać schronienia na noc w Hotelu Admiralicji. Moi bracia i ja byliśmy oczywiście zachwyceni przeciwnością, która zmieniła spacer – sam w sobie interesujący – w coś w rodzaju przygody. Rodzice, lepiej zdolni ocenić, jak ten nieprzewidziany incydent był banalny, nie dzielili wcale naszego zachwytu; tym bardziej, że zaczęło padać i że nie wiedzieli, co z nami zrobić; za bardzośmy się, zwłaszcza w trójkę, wiercili i hałasowali, aby jakakolwiek przyjemność mogła wyniknąć z trzymania nas w hotelowym pokoju. Mój brat i ja ustaliliśmy następującą grę: wyjazd dwu dżokejów z trenerem i żoną trenera, związany z wyścigami, które miały się odbyć nazajutrz; wszystko dosmaczone łóżkową historią, powiedziane bowiem było, że Parfrementowi (czyli mnie) uśmiechnie się w podróży fortuna i że zostanie on kochankiem żony trenera, którą była oczywiście moja matka.

Rodzice siedzieli w kącie pokoju, najpewniej dosyć kwaśni, skoro musieli spędzić noc w dziennych ubraniach, bez szczoteczki do zębów, grzebienia czy jakichkolwiek toaletowych przyborów. Ojciec dzierżył zapewne swój nieodłączny cylinder (kiedy wracaliśmy nazajutrz, skoro mgła się podniosła, morze było wzburzone i zachowałem w pamięci obraz ojca, powalonego chorobą morską, półleżącego w jakimś kącie, z cylindrem nasuniętym na oczy). Może też nie było już miejsca w hotelu i zapakowano nas wszystkich do jednego pokoju (stąd pomysł cudzołóstwa)? Jakkolwiek by było, rodzice nie byli w najlepszym humorze, co znowuż powiększało nasze – dzieci – podniecenie i nerwowość. Biegaliśmy we wszystkie strony pokoju, nie mogąc usiedzieć na miejscu i chcąc za wszelką cenę zobaczyć, co dzieje się na dworze. W pewnej chwili średni mój brat oparł się mocno o okno, aby popatrzeć na ulicę; szyba ustąpiła i runęła z hukiem na chodnik, gdzie roiło się od ludzi, ponieważ deszcz – o ile pamiętam – przestał właśnie padać. Na hałas zerwała się moja matka; ponieważ jednak wydało jej się, że słyszy krzyki, wahała się długo, zanim wyjrzała przez okno, bojąc się, że odłamki szkła zraniły przechodniów, i nie śmiąc sprawdzić, czy stało się tak naprawdę. Wreszcie wychyliła się, rzuciła okiem na nadbrzeże, zobaczyła, że nie ma śladów krwi i że tłum spaceruje tam i z powrotem, jak gdyby nigdy nic. Wróciła wtedy na środek pokoju, drżąca jeszcze, ale już spokojniejsza. Wtedy też dopiero zostaliśmy skrzyczani. Incydent uciął z miejsca nasze zabawy, ponieważ przerażenie matki – i ewentualne sankcje, których się spodziewaliśmy (wtargnięcie policji, przybyłej nas aresztować, albo przynajmniej właścicieli hotelu) – ścięły nas dosłownie grozą. Noc przeszła jako tako. Miałem dość czasu, aby przetrawić historyjkę cudzołóstwa z żoną trenera i – znalazłszy się na statku – poczułem się bardzo dumny, widząc, jak mego ojca powaliła morska choroba, której ja się nie poddałem – albo przynajmniej nie dawałem po sobie znać, że mnie napadła inaczej niż nieznaczną bladością.

Mówiłem o czymś płonącym, o prostytutce nieporównanej łagodności, ogniu świętego Elma, dzwonie jęczącym na bezwietrznym morzu. Czemuż tak jest, że coraz częściej umyka mi to majaczliwe podniecenie, i czemu – niczym moja matka, kładąca bojaźliwie dłoń na klamce okna w Hotelu Admiralicji – ledwie odważam się rzucić krótkie spojrzenie przez okno, pełen lęku, że zobaczę plamę krwi na nadbrzeżu?

Michel Leiris, Wiek męski, tłum. Teresa i Jan Błońscy, Gdańsk 2016, ss. 114-121.

Allen Ginsberg w liście do Jacka Kerouaca (31 maja 1957 r.):

“Był też u nich genialny angielski malarz Francis Bacon, który wygląda jak przerośnięty uczniak, jakby miał góra siedemnaście lat – urodził się w Dublinie, zaczął malować dopiero koło trzydziestki, teraz ma czterdzieści siedem, nosi tenisówki, obcisłe ogrodniczki i czarne jedwabne koszule, zawsze wygląda, jakby właśnie szedł na tenisa, lubi być chłostany, maluje szare hotelowe pokoje, a w nich obłąkane goryle w stroju wieczorowym z parasolami czarnymi jak śmierć – powiedział, że namaluje wielki pornograficzny obraz, na którym będziemy ja i Peter. Trochę przypomina Burroughsa – maluje jakby przy okazji, gra w ruletkę w Monte Carlo, czasem wygrywa, a czasem przepuszcza całą kasę z obrazów, mówi, że jak rzuci w chuj malarstwo, to może zawsze być kucharzem albo męską dziwką – zdecydowanie najciekawsza postać w tej okolicy”

image