Isserley często wypuszczała się w trasę w tej porze przedhistorycznej ciszy i spokoju, gdy jej samochód można było wziąć za pierwszy automobil na ziemi. Miała wtedy wrażenie, że wylądowała w świecie, który został stworzony tak niedawno, że góry wciąż jeszcze będą się tu wypiętrzały, a lesiste doliny zaleje, być może, ocean.
Mimo to, zwykle już po zaledwie kilku minutach, kiedy wyjeżdżała swoim autkiem na opustoszałą, lekko parującą drogę, pojawiał się za nią sznur zdążających na południe pojazdów. W dodatku samochody te nie pozwalały, by dyktowała im tempo niby owca-przewodniczka, prowadząca stado wąską ścieżką; jeśli więc nie przyspieszyłaby w takiej sytuacji, musiałaby zjechać na pobocze i dać się wyprzedzić trąbiącym na nią przeraźliwie kierowcom.
Na dobitkę trasa A9 była główną arterią, więc trzeba było uważać na wszystkie łączące się z nią żyłki drugorzędnych dróg. Tylko kilka skrzyżowań miało dobre oznakowanie, jakby za sprawą doboru naturalnego – pozostałe kryły się za drzewami. Nie należało lekceważyć tych skrzyżowań, chociaż na wszystkich miała pierwszeństwo przejazdu – bo na każdym z nich mogła kryć się mechaniczna pułapka w postaci niecierpliwie terkoczącego ciągnika, który – gdyby nagle zajechał jej drogę – sam nie ucierpiałby zbytnio wskutek nieuwagi, ona natomiast skończyłaby gdzieś w rowie.
Najbardziej rozpraszały ją jednak powaby okolicy. Lśniąca deszczówka na poboczu, stadko mew latających za siewnikiem po gliniastym polu, błysk deszczu za dwoma albo trzema wzgórzami, a nawet samotny ostrygojad na niebie mógł sprawić, że zapominała niemal, po co wyjeżdża w trasę. Miała tak jechać, oglądając wschód słońca i odległe farmy, których zabudowania zaczynały się właśnie złocić, aż do czasu, gdy gdzieś, znacznie bliżej, jakiś cienisty kształt zmieniał się nagle z gałęzi albo kupy śmieci w mięsistego dwunoga z wyciągniętą ręką.
Michel Faber, Pod skórą, tłum. Maciej Świerkocki, Warszawa 2005.