
Jadąc West Side Highway, wciąż czuję ten sam dreszcz emocji co w 1980 roku, kiedy po raz pierwszy trafiłam na most wiodący na Manhattan. To uczucie chyba nigdy mi nie przejdzie. Obecnie Henry Hudson Parkway to gładka, asfaltowa droga, którą mkną sportowe samochody i SUV-y z tablicami rejestracyjnymi z Connecticut i Westchester. Po drugiej stronie rzeki stalowa konstrukcja mostu rozpięta wysoko nad wodą wbija się w strome klify New Jersey Palisades. Ale gdy po raz pierwszy jechałam Hudson Parkway, była to wyboista droga, która potrafiła poważnie zszargać nerwy: miałam wrażenie, że mój samochód został wystrzelony z flippera w dół zbocza, w głąb pełnego wykrotów lasu. Wszystko było nieznane. Wszystko było możliwe.
W 1980 roku Nowy Jork znajdował się na skraju bankructwa. Zdawało się, że śmieciarze urządzają strajk regularnie co miesiąc, a rachityczna infrastruktura zaraz się rozleci. Dzisiaj miasto lśni i pnie się w górę, lecz większość moich znajomych nienawidzi i nie rozumie tych zmian. „Otulinę”głównej drogi na odcinku West Sixties i West Seventies stanowi paskudny ciąg budowli należących do Donalda Trumpa, pomnik miejskiej korupcji, przekrętów finansowych i bezwzględnego traktowania mieszkańców, którzy po prostu musieli się wynieść ze swoich domów położonych na tym terenie. Dalej na południe biegacze, wózki dziecięce oraz błękitne i czerwone rowery suną ukwieconym, nadrzecznym bulwarem, wzdłuż doków –dziś zapomnianych, dawniej budzących lęk. To tu po nocach spotykali się nowojorscy geje, a prostytutki w płaszczach z norek i na wysokich obcasach pracowały do świtu.
The Westway, stary lokal ze striptizem przy Clarkson Street, stoi tam, gdzie stał, lecz dziś jego właścicielem jest hipsterski restaurator, któremu zależy przede wszystkim na przyciągnięciu ironicznych lajfstajlowców, bardziej ze świata mody niż sztuki –ludzi, którzy są cool, bo mieszkają w Nowym Jorku. Na rogu Spring Street i Thompson Street pozostał niewielki park z boiskiem do koszykówki, szaroniebieska pamiątka minionej epoki, w okolicy zdominowanej dziś przez markowe sklepy i ich klientelę –od West Broadway aż po TriBeCę. Dawniej zawsze mogłam liczyć na to, że nie zastanę tam żywej duszy; teraz w dzień i w nocy roi się tam od wielkich czarnych limuzyn i ludzi o egzotycznych akcentach.
Gdy pierwszy raz przyjechałam do Nowego Jorku, budynek przy West Broadway 420, siedziba zarówno Leo Castelliego, jak i Mary Boone, był w zasadzie jedynym miejscem, gdzie można było znaleźć duże i stałe galerie w downtown. Po drugiej stronie ulicy mieściła się The Dia Art Foundation, a nieco dalej surowe, lecz eleganckie przestrzenie, które kiedyś pokazywały „bezkresną”minimalistyczną sztukę w rodzaju The Broken Kilometer Waltera De Marii. Dziś SoHo przejmują kolejne sieciówki rodem z centrów handlowych: American Apparel, Gap, Forever 21, H & M. Pewnie tylko te firmy stać na czynsz. Całodobowa knajpa Dave’s Luncheonette na rogu Broadway i Canal Street, jeden przystanek od The Mudd Club, już od dawna nie działa. Sklep Canal Jean i tamtejsze kosze z ciuchami po pięć dolarów, ustawione na chodniku, gdzie niegdyś wszyscy moi znajomi zaopatrywali się w jasne dżinsy i czarne koszulki –to kolejne miejsce, które nie wytrzymało próby czasu. Włoska część dzielnicy Little Italy jest dziś jedynie bladym wspomnieniem. Znikły na dobre kluby „tylko dla mężczyzn” –ekspresy do kawy i małe pokoiki na zapleczu, w których klienci załatwiali podejrzane interesy. Możliwe, że istnieje jeszcze klinika oferująca terapię metadonową przy Spring Street, gdzie chadzał Sid Vicious. Oprócz tego został już tylko wielki kościół katolicki na Church Street, dziś wciśnięty pomiędzy butiki i modne restauracyjki.
Chinatown pochłania Little Italy i niegdyś głównie żydowskie Lower East Side. Chińska dzielnica to nieustannie rozszerzający się miniwszechświat modnych, starannie ubranych Azjatek i witryn przy kanałach przypominających instalacje artystyczne. Dawniej nikt –również ja –nie czuł się nocą bezpiecznie pomiędzy Grand Street a Houston Street, na wschód od Bowery. W Alphabet City żadna przecznica na wschód od Drugiej Alei do rzeki nie była bezpieczna –za dużo kręciło się tam handlarzy narkotyków. Dzisiaj tę okolicę zamieszkują wymuskani studenci o azjatyckich rysach, w obcisłych dżinsach, z twarzami pokrytymi kilkudniowym zarostem. Budzący niegdyś grozę park pomiędzy Forsyth Street a Chrystie Street został „zrewitalizowany”do tego stopnia, że dziś bawią się tam dzieci.
Gdy teraz wpadam do Nowego Jorku, zastanawiam się: „Co to w ogóle za miejsce? O co w nim chodzi?”. Odpowiedź brzmi: o konsumpcję i zarabianie pieniędzy. Wall Street trzęsie całym krajem, a przemysł modowy to wisienka na torcie. Wszystko, co ludzie określają jako „fantastyczne”albo „niesamowite”, trwa około dziesięciu minut, po czym zostaje zastąpione nowym zjawiskiem kulturalnym. Kreatywność i karierowiczostwo przestały się już wykluczać. Niedawno pewien mój znajomy określił twórczość znanego nam obojgu artysty jako corporate –korporacyjną –i nie był to komplement. Museum of Modern Art przypomina dziś gigantyczny sklep z pamiątkami.
Nowy Jork jest obecnie miastem na sterydach. Wygląda bardziej jak komiks niż coś rzeczywistego. Ale z drugiej strony nigdy nie był idealny, a ludzie zawsze z goryczą narzekali na zmieniające się oblicze miasta i utratę jego ducha.
Gdy studiuje się sztukę współczesną w Los Angeles, to wszyscy mówią o Nowym Jorku jako jedynym miejscu, w którym można żyć i tworzyć sztukę. Od zawsze brałam go pod uwagę jako jedną z opcji na przyszłość. Wciąż interesował mnie taniec; nawet na studiach brałam lekcje baletu. Pamiętam, jak czytałam o nieformalnej grupie nowojorskich tancerzy, którzy współpracowali z filmowcami i kompozytorami wykonującymi awangardowe utwory w Judson Memorial Church w Greenwich Village. Szczególne wrażenie zrobiło na mnie No Manifesto Yvonne Rainer, która odrzuciła w swoim tańcu wszelką technikę, powab i teatralność. Zamiast tego skupiła się na zwyczajnym pięknie ciał w ruchu. Myśl, że film może być tańcem, była dla mnie fascynująca.
Wydawało się, że w Nowym Jorku dzieje się wszystko, więc wybrałam się tam, gdy ukończyłam Otis. Nie była to moja pierwsza wyprawa w te strony. Kilka miesięcy wcześniej wsiadłam do autobusu i ruszyłam na rekonesans –po części, aby poznać miasto, a po części, aby uciec od relacji z pewnym starszym artystą, o której wiedziałam, że jest dla mnie zła. Miałam świadomość, że jeśli pozostanę w tym związku, nikt nie potraktuje mnie poważnie, że będę uznawana za młodą protegowaną starszego faceta. Spędziłam w Nowym Jorku sześć miesięcy, po czym wróciłam autobusem do Los Angeles z planem zgromadzenia oszczędności na przeprowadzkę do Nowego Jorku.
Zanim zdążyłam ponownie wyjechać, zdarzył mi się wypadek samochodowy. Doszło do niego tego samego dnia, gdy Keller miał swój pierwszy epizod psychotyczny od czasu otrzymania dyplomu w Berkeley. Tkwiłam w potężnym, południowokalifornijskim korku w Culver City i czekałam, aby skręcić w Robertson Boulevard, gdy samochód jadący ulicą uderzył w inne auto. „Jestem świadkiem” –zdążyłam pomyśleć, zanim ten sam samochód wykonał gwałtowny skręt na chodnik, staranował mojego starego garbusa i zepchnął go na ścianę. Moje obrażenia nie były poważne –miałam poobijane plecy, założono mi kilka szwów –lecz rok później pieniądze z ubezpieczenia pozwoliły mi przetrwać w Nowym Jorku.
(…)
Trudno jest mi pisać o Nowym Jorku. Nie dlatego, że wspomnienia zaczynają się przenikać i nachodzić na siebie – tak to już jest ze wspomnieniami. Nie dlatego, że nie zakochałam się w tym mieście – w żadnym innym miejscu nigdy nie czułam się bardziej u siebie, choć zaznałam tam samotności i biedy. Trudność bierze się stąd, że wspominam przeszłość, wiedząc, co stało się potem. Ze złamanym sercem niełatwo opisywać historię miłosną.
Kim Gordon, Dziewczyna z zespołu, tłum. Andrzej Wojtasik, Wołowiec 2016.