
26 lipca 2012
M. z lekkością przebijała Nietzschego i Dostojewskiego. Nie dziwi mnie to, ale uświadamiam to sobie późno. Nie: „za późno”, bo ani rujnujące wielką miłość „katastrofalne spóźnienie”, ani ocalające „przybycie na czas” nie wchodzi w tym wypadku w grę. „Wielka miłość” też nie wchodzi w grę – gdyby nie obrzydzenie do tego rodzaju terminologii, powiedziałbym oczywiście: „toksyczny związek”; niczym feralne zaklęcie, wyzwoliłoby to demony płycizn, tandet i banałów; jakbym już tego martwego wyrażenia użył, być może (w poczuciu jałowizny zupełnej) brnąłbym w jakieś dalsze spekulacje, w jakieś żałosne efekty, że niby każdy toksyczny związek ma się za wielką miłość i każda wielka miłość prędzej czy później obraca się w toksyczny związek, itp., itd. Z jednej strony, mógłbym się na śmierć tego typu formułami zakiwać, nic by one nie mówiły, nic by z nich nie wynikało, z drugiej – tego rodzaju napuszona ogólnikowość pasuje tu jak ulał.
Mało było w tej historii potocznych kategorii, mało – powiedziałbym – realizmu, co nie znaczy, że były wizje i poezje. Była choroba psychiczna kiedyś mroczna, bo mroczna, ale niemal świętość, dziś, sam nie wiem? – pospolitość? banał? – świętość raczej nie. Było ciężkie świrowanie i było przebiegłe (przebiegle wariackie, a więc w jego absolutnie chorej logice całkowicie i w każdym ogniwie niepodważalne) udawanie zdrowia.
„Nietzsche i Dostojewski – powiada Szestow w Apoteozie niezakorzenienia – wydają się typowymi «odwrotnymi symulantami», jeśli można się tak wyrazić. Udawali, że są psychicznie zdrowi, mimo że byli psychicznie chorzy. Dobrze wiedzieli, że są chorzy, ale ujawniali chorobę tylko w takim zakresie, w jakim dziwactwo uchodzi jeszcze za oryginalność. Z wrażliwością charakterystyczną dla wszystkich, którzy znajdują się w ciągłym niebezpieczeństwie, nigdy nie przekraczali pewnej granicy. Nóż gilotyny opinii publicznej zawsze wisiał nad nimi: wystarczyłoby tylko niezręcznym ruchem pociągnąć za sznurek i egzekucja dokonałaby się samoczynnie. Ale potrafili powstrzymać się przed zbędnym ruchem”.
Powiedzieć, że M. była „odwrotną symulantką”, to nic nie powiedzieć, udawała psychicznie zdrową i było to udawanie tym wiarygodniejsze, że nie ukrywała choroby psychicznej, z której nie tak dawno, ale rzekomo całkowicie wyzdrowiała. Opowiadała o swym szaleństwie tak swobodnie, tak pogodnie i tak przekonująco, że nie było wątpliwości: przeszła przez to i wyszła z tego. Nie pozornie, nie rzekomo, ale w sensie ścisłym. Niepodobna było jej nie wierzyć. Wtedy gdy trzeba, była pełna dystansu, wtedy gdy trzeba, nie taiła drastycznych szczegółów, wtedy gdy trzeba, była bliska płaczu. Miała charyzmę Freuda, Junga, Fromma razem wziętych; była wzorcem równowagi – czułem się przy niej rozdygotanym histerykiem, młodsza o przeszło trzydzieści lat – czułem się przy niej smarkatym dupkiem.
Weźmy sytuację elementarną: wyobraźcie sobie, że macie w rodzinie wariata, wariat jest niegroźny, ale choroba postępuje, wariat staje się coraz przykrzejszy, groźniejszy, niebezpieczniejszy, w końcu następuje wybuch, wariat atakuje, demoluje dom, kogoś rani, może nawet zabija, sam próbuje się zabić, prawie mu się udaje, pogotowie przyjeżdża w ostatniej chwili. Wariat zostaje zamknięty w domu wariatów, intensywne leczenie trwa najmniej parę tygodni, niestety, nawet jak trwa parę miesięcy, jest to bez znaczenia, wszystko, co dobre, kończy się błyskawicznie. Ogłuszony psychotropami, ledwo łażący, milczący, toczący wkoło błędnym spojrzeniem, rzekomo wyleczony wariat wraca do domu.
Pod znakiem czego płynie teraz wasze życie? Oczywiście pod znakiem lęku przed nawrotem szału wariata; każde słowo, zwłaszcza każde jego dziwne słowo, a prawie wszystkie jego słowa są teraz dziwne, każdy jego nietypowy gest, każdy jego nieostrożny ruch zdają się zapowiadać nawrót; pierwszy pobyt w domu wariatów jest zapowiedzią pobytów następnych, kolejne ataki, demolki, mniej lub bardziej udane samobóje to tylko kwestia czasu.
M. dała radę odwrócić wszystko. Gdy po ośmiotygodniowym pobycie w wiadomej klinice wróciła do domu, natychmiast wszyscy uwierzyli: atak był na wskroś jednorazowy, w zasadzie nie był to atak, tylko zbieg niefortunnych okoliczności, w każdym razie żadnych, ale to żadnych nawrotów nie będzie, jest całkowicie, ale to całkowicie wyleczona. Prawie udana – pogotowie przyjechało dosłownie w ostatniej chwili – próba wykrwawienia się drogą rozharatania szkłem wszelkich możliwych żył jęła, z godziny na godzinę, z dnia na dzień, stawać się gwarancją absolutnej normalności. Rozmaite rzeczy mogą się jeszcze w życiu zdarzyć, ale samobójstwo? Śmiechu warte! Co jak co, ale nie to! Tamto? Tamto było tak dziwne, że w zasadzie nie można go liczyć… Piwo! Trawa! Prochy! Butelka się rozbiła, szkło zbierałam, skaleczyłam się, to prawda – głęboko, ale jakie samobójstwo! Jakbym chciała, nawet po alkoholu bym trafiła! Z udowej tętnicy jucha do miednicy! Przez dziurę w udzie dusza nie pójdzie! Ze szpitala powinni mnie następnego dnia rano wypisać! Nic mi nie było! Ale jak to mówią: tyle w kim mądrości, ile cierpliwości. Wytrzymałam, posiedziałam i nie żałuję. Niejedno widziałam.
Jak słowo daję: zazdrościliśmy jej normalności. Było jasne, że jest nie tylko najnormalniejsza z nas, ale i najnormalniejsza pod słońcem! Jaki nawrót? Kto jak kto, ale M. nie zwariuje nigdy. Jest to absolutnie jasne. I było to absolutnie jasne. Póki nie nastąpił nawrót, póki doszczętnie nie zwariowała i póki na schizofrenię – z głodu, całkowicie oderwana od świata, upaprana własnymi odchodami – nie zmarła. No cóż, i Nietzsche, i Dostojewski mieli ciężką śmierć. Ale nie aż tak ciężką. I pod tym względem była lepsza. Jej cierpienie? Na razie nie jestem w stanie poruszyć tego kontrowersyjnego tematu.
Jerzy Pilch, Drugi dziennik. 21 czerwca 2012 – 20 czerwca 2013, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.