17 grudnia 2012
Minionego lata w tramwaju nr 17 ujrzałem kobietę czytającą książkę. Widok taki zawsze mnie porusza, zawsze reaguję z równie intensywną, co niezrozumiałą emocją. Nie mam pojęcia jaką. Nie chodzi o mniej lub bardziej erotyczne reakcje na kobiecość czy intelektualne na lekturę. W każdym razie nie tylko o takie reakcje idzie. „Czytająca w tramwaju” uruchamia we mnie dziwny mechanizm, trąca tajemną strunę, oczywiście zachwyca, generalnie zachwyca, ale też (zgoła nie marginalnie) irytuje, drażni, rozwściecza, z święcie ustalonego rytmu wybija.
Na pytania, jaki tu jest kompleks, jaka psychoanaliza czy inna metempsychoza, już nie szukam odpowiedzi. Od pewnego czasu w ogóle nie stawiam tego rodzaju pytań. Kiedyś niezmiennie w takiej sytuacji przywoływałem Esse Miłosza, wiersz ten zdał mi się zarówno modlitwą do wszystkich przypadkowo napotkanych bogiń, jak i filozoficznie wszechstronną analizą takiego spotkania. Był zresztą i w sensie ścisłym jest czymś takim, ale przestałem się z nim bezkrytycznie identyfikować. Nie obejmował mojego przypadku. Okej – nie szarżujmy. Obejmował, ale nie w całości. Nie tylko dlatego że Miłoszowa piękność niczego nie czytała. Z innych powodów. Przeczuwanych, ale nienazywalnych. Skoro przez czterdzieści lat się ich nie znalazło, nie nazwało i nie sprecyzowało – można dać sobie spokój i gapić się bezinteresownie. Gapić się, nie dociekając powodów gapienia. Gapić się, nie układając teorii gapienia.
Tym razem nawet jakby błąkały się po głowie jakieś przekonujące powody czy teorie, nie zmieściłyby się jednak w polu doznań. Pole doznań było tradycyjne, ale jedno: zachwyt. Pierwszy i jedyny tak totalnie konsekwentny przypadek. Zachwyt i nic prócz zachwytu. Zachwyt nieskończenie – w sensie kosmicznym – gęsty.
Ładnych parę czytających w tramwajach lasek odnotowałem, były wśród nich istoty niezauważalne niczym trik iluzjonisty i rzucające się w oczy niczym bengalskie fajerwerki, ich lektury bywały „daleko niżej”, ale też „daleko wyżej literatury wagonowej”, sposoby czytania też przerozmaite, przeważnie statyczne, choć jak trafiała się dynamika – Boże mój!
Nigdy na przykład nie zapomnę pewnej zaskakująco niskiej (nie sięgała nogami podłogi, i to nie sięgała znacznie, gdy zbliżał się jej przystanek, zsunęła się z siedziska niczym z burty tonącego statku) i zarazem niezwykle kształtnej szatynki. Powiedzieć, że czytała książkę, to wypowiedzieć się nie na temat. Ona pożerała książkę, obcowała z książką, poślubiała ją i wyprawiała jej pogrzeb, i to pogrzeb z muzyką, gwałciła jakiś nie za gruby tom w miękkich okładkach, przyciskała go do biustu jak nie wiadomo jaki talizman, może nawet niemowlę, które w następnej sekundzie była gotowa opluć, zelżyć i wyrzucić przez okno… Tysiąc innych sinusoidalnie falujących ekscesów – na jaką książkę można tak reagować? Nie dowiem się nigdy. Miniaturowa fanatyczka obcowania z, niestety, nierozpoznanym drukiem zwartym wysiadła, przepadła. Inne przypadki? Odpuszczam. Lista klęsk wprawdzie lepsza i z pewnością bardziej pouczająca od listy tryumfów, ale tym razem o nieporównywalną z niczym klęskę chodzi.
Skradałem się; skradałem się, mimo iż wagon był pusty. Żadnych błazenad czy tryumfalnie obwieszczanych przez marnych krytyków gombrowicziad. Skradałem się, albowiem zbliżałem się do nie mojego świata. Miała dwadzieścia parę lat, popielate włosy do ramion, zielone oczy, regularne rysy i była doskonałością. Siedziała, ale żadna sztuka zgadnąć, iż ma tyle wzrostu, ile przez stulecia miewały ideały piękności damskiej, 173 centymetry mianowicie maksimum, 172 minimum. Złoty ten rozmiar mniej więcej od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku zaczęto – wpierw nieśmiało, potem z ostentacją, potem drogą terroru – kwestionować i destruować.
Wydłużenie i spłaszczenie – „wężowa” ta zasada w każdej dziedzinie skazana jest na klęskę, zanim jednak do tej klęski dojdzie, wężowość glob oplecie, zatruje, wypaczy i wyzuje z zasad. Gdy wielcy projektanci mody (przywódcy największych organizacji terrorystycznych świata) ogłosili, iż prawdziwa i jedynie słuszna kobiecość zaczyna się od 180 centymetrów, nikt nie protestował – wręcz przeciwnie: pełne poparcie. I rozmnożyło się, i rozpostarło wzdłuż i wszerz koszykarskie pokolenie, i zasłoniło, i wyrugowało harmonię 172–173.
Jerzy Pilch, Drugi dziennik. 21 czerwca 2012 – 20 czerwca 2013, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.