Zacznie się na Pogotowiu, przy kontuarze recepcji, jeżeli C.T. spóźni się, jadąc za karetką, albo w wyłożonej zieloną glazurą sali za pokojem z agresywnie cyfrową maszynerią; chyba że, skoro mamy ten specjalny ambulans z obsadą lekarską, zacznie się już podczas samej jazdy: jakiś sinoszczęki doktorek, wyszorowany do antyseptycznego połysku, z nazwiskiem wyhaftowanym kursywą na górnej kieszonce białego kitla i z markowym piórem wiecznym od kompletu, zasadzi się przy noszach, domagając się wywiadu, etiologii i diagnozy metodą sokratejską, uporządkowaną i punkt po punkcie. Według szóstej edycji Oksfordzkiego słownika języka angielskiego istnieje dziewiętnaście niearchaicznych synonimów słowa „niekomunikatywny”, w tym dziewięć zlatynizowanych i cztery saksońskie… Ale to niewątpliwie jakiś fizyczny bez kwalifikacji – pomocnik sanitariusza z poobgryzanymi do żywego mięsa paznokciami, szpitalny ochroniarz, zmęczony salowy, Kubańczyk, który zwraca się do mnie per jou – spojrzy z góry w połowie swojej krzątaniny, pochwyci, w swoim mniemaniu, mój wzrok i spyta: Stary, a ty co mi opowiesz?
David Foster Wallace, Niewyczerpany żart, tłum. J. Kozak, 2022.
„Poprzez flanelowe równiny i asfaltowe grafy, i horyzonty z giętej rdzy, w poprzek tabaczkowobrunatnej rzeki z brzegami w schylonych w szlochu drzewach, rzucających w nurt monety wpadającego przez liście światła w dolnym biegu, do miejsca za wiatrochronem, gdzie niezaorane pola smażą się wściekle w przedpołudniowym upale: sorgo, komosa, zamokrzyca, kolcorośl, cibora, bieluń dziędzierzawa, mięta polna, mniszek, wyczyniec, winorośl, dzika kapusta, nawłoć, bluszczyk kurdybanek, zaślaz, pokrzyk, ambrozja, owsik, wyka, myszopłoch kolczasty, wgłobione samosiejki fasoli – wszystkie główki wdzięcznie raz w górę, raz w dół w porannej bryzie, jak pod łagodną dłonią matki głaszczącą cię po policzku. Strzała szpaków spod strzechy wiatrochronu. Migotanie rosy, która nie rusza się z miejsca i paruje jak dzień długi. Słonecznik, jeszcze cztery, jeden schylony, no i konie w oddali, sztywne i nieruchome jak zabawki. Wszystko skinieniem na tak. Elektryczne odgłosy owadów przy pracy. Światło barwy piwa i blade niebo, i floresy cirrusów wysoko tak, że nie rzucają cienia. Owady nie tracą czasu – przez cały ten czas. Kwarc i rogowiec, i łupek metamorficzny, i rdzawe strupy chondrytów w granicie. Bardzo stara ziemia. Rozejrzyj się wkoło. Horyzont w drgawkach, bezkształtny. Wszyscyśmy sobie braćmi.Nadlatują wrony, trzy albo cztery, nic wielkiego, szybują bezgłośnie w skupieniu, ciągnąc za ziarnem w stronę drutu pastwiska, za którym jeden koń obwąchuje zad drugiego, a ten usłużnie unosi ogon.Marka twoich butów odciśnięta w rosie. Powiew lucerny. Skrzypienie skarpetek. Suchy chrzęst wewnątrz przepustu. Zardzewiały drut i poprzechylane słupki – bardziej symbol ograniczenia niż właściwy płot. ZAKAZ POLOWAŃ. Szum na międzystanówce za wiatrochronem. Wrony z pastwiska – a figura każdej wyznacza inny kąt – przewracają placki na drugą stronę, by dostać się do robaków pod spodem – kształty robaków wytłoczone w gnoju i wypalane na słońcu przez cały dzień, utrwalone, drobne bezrefleksyjne linie w rzędach i pierścienie, niedomknięte, bo też głowa nigdy naprawdę nie dotyka ogona. Czytaj z tego.”
David Foster Wallace, Blady król, tłum. Mikołaj Denderski, WAB 2019
Całe życie byłem oszustem. Nie przesadzam. Właściwie wszystko robię po to, żeby wykreować pewne wrażenie w oczach innych ludzi. Głównie po to, żeby mnie lubili lub podziwiali. No, może jest to nieco bardziej skomplikowane. Ale jak się doskrobać do sedna, to chodzi mi o to, żeby mnie lubili, kochali. Podziwiali, akceptowali, oklaskiwali, co kto chce. Kapujesz. W szkole szło mi dobrze, ale w głębi serca motywowała mnie nie chęć uczenia się czy doskonalenia, tylko osiągania dobrych wyników, dobrych stopni i sukcesów sportowych. Zależało mi na dobrym świadectwie czy indeksie, żeby pokazywać je ludziom. Nie bardzo mnie to cieszyło, bo stale się bałem, że nie pójdzie mi dostatecznie dobrze. Z tego strachu pracowałem naprawdę ciężko, więc zawsze szło mi dobrze i osiągałem to, co chciałem. Tylko że jak już dostałem ten najlepszy stopień, zwyciężyłem na szczeblu miasta albo namówiłem Angelę Mead, żeby mi pozwoliła dotknąć cycka, nie czułem nic specjalnego, najwyżej lęk, że drugi raz mi się to nie uda. To znaczy przy następnej okazji. Pamiętam, jak siedzieliśmy z Angelą Mead w kanciapie u niej w basemencie i wsadziłem jej rękę pod bluzkę, nie czując nawet miękkiej żywotności czy czego tam jej piersi, ponieważ cały czas myślałem sobie: „Teraz jestem facetem, któremu Mead pozwala się obmacywać”. Później wydawało mi się to bardzo smutne. To było w szkole średniej. Angela Mead była serdeczną, cichą, powściągliwą, myślącą dziewczyną – teraz jest weterynarzem z prywatną praktyką – ale ja jej nigdy naprawdę nie widziałem, nie widziałem nic poza tym, kim mogę być w jej oczach, w oczach tej cheerleaderki, jednej z dwóch czy trzech najatrakcyjniejszych w szkole dziewczyn z tamtego rocznika. Była zresztą kimś znacznie więcej, kimś ponad gównianym rankingiem popularności, ale ja w niej tego nie dostrzegałem, chociaż bardzo udatnie udawałem, że jestem kimś, kto umie prowadzić głębokie rozmowy i naprawdę chce się dowiedzieć, zrozumieć, kim ona jest w środku.
Potem poszedłem na psychoterapię. Spróbowałem psychoterapii, jak wtedy wszyscy ludzie pod trzydziestkę, którzy już trochę zarobili albo założyli rodzinę czy osiągnęli to, co chcieli, a nadal nie czuli się szczęśliwi. Dużo moich znajomych poszło tą drogą. Psychoterapia właściwie nie działała, chociaż dzięki niej każdy stawał się bardziej świadom własnych problemów i przyswajał użyteczną terminologię oraz pojęcia przydatne w naszych wzajemnych rozmowach. Kapujesz. Pracowałem wówczas w regionalnej agencji reklamowej w Chicago, dokonawszy skoku od media buyera w dużej firmie konsultingowej; mając raptem dwadzieścia dziewięć lat, byłem partnerem kreatywnym agencji, jak to mówią, złotowłosym chłopcem na szybkiej ścieżce kariery – a jednak wcale nie czułem się szczęśliwy, cokolwiek rozumiemy przez słowo szczęśliwy, ale oczywiście nikomu tego nie mówiłem, bo byłem chodzącą cliché – Łzy klauna, Richard Cory itd. – natomiast krąg ludzi, którzy byli dla mnie ważni, gardził cliché, więc oczywiście przez cały czas starałem się im udowodnić, że jestem taki jak oni: ziewałem, oglądałem własne paznokcie i używałem odzywek w rodzaju: „Pytanie «Czy jestem szczęśliwy?» należy do tych, które, jeśli naprawdę trzeba je zadać, podsuwają mniej więcej właściwą odpowiedź” itp. Wiele czasu i energii wkładałem w stwarzanie określonego wrażenia i uzyskiwałem pożądaną aprobatę czy akceptację, które nie robiły mi nic, ponieważ nie miały nic wspólnego z tym, kim naprawdę byłem w środku; więc brzydziłem się sobą, że jestem takim oszustem, ale nic nie mogłem na to poradzić. Oto spis (niekompletny) metod, których próbowałem: elektrowstrząsy, jazda dziesięciobiegowym samochodem do Nowej Szkocji i z powrotem, hipnoza, kokaina, chiropraktyka, kościół charyzmatyczny, jogging, praca pro bono w Radzie ds. Reklam, sesje medytacyjne, masoneria, psychoanaliza, Landmark Forum, kurs dokonywania cudów, warsztaty rysunkowe, celibat, kolekcjonowanie i odnawianie vintage’owych aut corvette, próby spania co noc z inną dziewczyną przez dwa miesiące (doszedłem do trzydziestu sześciu w sześćdziesiąt jeden dni i złapałem trypra, o czym opowiadałem przyjaciołom, udając zażenowanego, chociaż w sekrecie liczyłem na pozytywne wrażenie – i osiągnąłem je, aczkolwiek pod przykrywką żarcików na swój temat – jednak, summa summarum, te dwa miesiące dały mi tylko poczucie płytkości i bycia drapieżnikiem, a do tego jeszcze miałem ogromne zaległości w spaniu, więc w pracy byłem wrakiem – w tym samym okresie próbowałem kokainy). Wiem, że to nudne, zapewne także dla ciebie, ale zrobi się dużo ciekawiej, kiedy dojdę do tego, jak się zabiłem i dowiedziałem się, co dzieje się z człowiekiem tuż po śmierci. Jeśli idzie o listę, to psychoanaliza była jedną z ostatnich rzeczy, których spróbowałem.
David Foster Wallace, Stary, dobry neon, [W:] Ibidem, Niepamięć, tłum. Jolanta Kozak, Warszawa 2017.
Co do mnie, zacząłem miewać koszmarne sny o realiach dorosłości już około siódmego roku życia. Wiedziałem już wtedy, że dotyczą one życia i pracy mojego ojca, i miny, z którą wracał z roboty pod koniec dnia. Zawsze pojawiał się między piątą czterdzieści dwie a piątą czterdzieści pięć po południu i zwykle to ja pierwszy widziałem go wchodzącego do domu. To wchodzenie było rutyną, wręcz swoistą choreografią. Wchodził i już się odwracał, żeby zamknąć za sobą drzwi. Zdejmował kapelusz i płaszcz, płaszcz odwieszał do szafy w przedpokoju; dwoma zagiętymi palcami rozluźniał krawat, zdejmował zieloną gumkę z gazety „Dispatch”, wkraczał do salonu, witał się z moim bratem i siadał z gazetą, czekając, aż matka przyniesie mu drinka. Moje koszmary zaczynały się zawsze od szerokokątnego ujęcia wielu mężczyzn przy ustawionych rzędami biurkach w dużym, jasno oświetlonym pomieszczeniu czy auli. Biurka ustawione były w precyzyjne rzędy i kolumny, jak ławki w szkole R.B. Hayesa, z tym że biurka bardziej przypominały stalowe stoły naszych nauczycieli, no i było ich o wiele, wiele więcej, może ze sto albo i więcej, a przy każdym siedział mężczyzna w garniturze z krawatem. Jeśli były tam okna, to ich nie zauważyłem. Niektórzy z mężczyzn byli starsi od innych, ale wszyscy oczywiście byli dorośli – czyli prowadzili samochody, opłacali ubezpieczenie i pili drinka, czytając gazety przed obiadem. Pokój z moich koszmarnych snów był co najmniej wielkości boiska piłkarskiego; panowała w nim kompletna cisza, a na każdej ścianie wisiał duży zegar. Było tam też bardzo jasno. W przedpokoju, kiedy ojciec odwracał się od drzwi, lewą ręką już zdejmując kapelusz, jego oczy zdawały się pozbawione blasku i martwe, opustoszałe ze wszystkiego, co kojarzyliśmy z jego osobą. Był miłym, porządnym człowiekiem o pospolitej urodzie. Głos miał głęboki, ale nie dźwięczny. Mówił cicho i miał poczucie humoru, które broniło jego naturalną wstrzemięźliwość przed zarzutami oddalenia i wyniosłości. Nawet kiedy brat i ja byliśmy mali, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nasz ojciec spędza z nami więcej czasu i dokłada starań, żeby nam okazać, jacy jesteśmy dla niego ważni, znacznie bardziej niż większość innych ojców tamtej epoki. (Dopiero po wielu latach zrozumiałem, co czuła wobec niego matka). Przedpokój sąsiadował z salonem, gdzie stało pianino i gdzie w tamtym czasie często czytałem albo bawiłem się autkami poza zasięgiem kopniaka od pianina, przy którym mój brat ćwiczył etiudy z Hanona, i zazwyczaj to ja pierwszy wychwytywałem dźwięk ojcowskiego klucza w drzwiach. Do przedpokoju miałem tylko cztery kroki i krótki ślizg na skarpetkach, więc oglądałem go pierwszy, gdy przybywał na fali powietrza z zewnątrz. Przedpokój zapamiętałem jako półmroczny, zimny i pachnący szafą na palta, wypełnioną przeważnie płaszczami mojej matki, z rękawiczkami pod kolor. Frontowe drzwi były masywne i trudno się otwierały i zamykały, jakby w przedpokoju panowało wysokie ciśnienie. Drzwi te miały pośrodku małe romboidalne okienko, ale przeprowadziliśmy się, zanim urosłem tak, żeby przez nie wyjrzeć. Ojciec musiał przycisnąć drzwi własnym ciężarem, żeby je domknąć, więc nie widziałem jego twarzy, dopóki nie odwrócił się, żeby zdjąć kapelusz i płaszcz, ale pamiętam, że kąt jego ramion, gdy napierał na drzwi, miał w sobie tę samą cechę co jego oczy. Nie umiałbym nazwać tej cechy nawet teraz, a co dopiero wtedy, ale wiem, że sprzyjała koszmarom. Ojciec nigdy nie miał takiej twarzy w wolne weekendy. Z perspektywy czasu wierzę, że były to sny o dorosłym życiu. Wtedy znałem tylko wywoływany przez nie strach – za większość trudności kładzenia mnie do łóżka, na które skarżyli się rodzice, odpowiadały właśnie te sny. Zresztą o piątej czterdzieści dwie nie zawsze mógł panować zmierzch, który zapamiętałem, ani podmuch powietrza z zewnątrz nie zawsze mógł być zimny, pachnący spalonymi liśćmi i smutkiem naszej ulicy o zmierzchu, kiedy wszystkie domy miały ten sam kolor, a światła na ich werandach zapalały się, jakby miały strzec przed czymś bezimiennym. Oczy ojca, gdy odwracał się od drzwi, nie przerażały mnie, ale napawały uczuciem spokrewnionym jakoś ze strachem. Często miałem jeszcze w ręku samochodzik. Kapelusz ojca lądował na półce na kapelusze, jego płaszcz zsuwał się z ramion, potem zawisał złożony na lewej ręce, drzwi szafy otwierała ręka prawa i płaszcz przenosił się na tę rękę, podczas gdy lewa zdejmowała trzeci drewniany wieszak od lewej strony szafy. Było coś w tej rutynie, co rzucało cienie w te części mnie, do których sam nie miałem dostępu. Już wiedziałem co nieco o nudzie, w szkole, w Riverside czy w niedzielne popołudnia, gdy nie było nic do roboty – o tej niespokojnej dziecięcej nudzie, która bardziej przypomina zmartwienie niż rozpacz. Ale nie sądzę, żebym świadomie kojarzył wieczorny wygląd ojca z zupełnie inną i głębszą, wwiercającą się w duszę nudą jego zawodu, który, wiedziałem, był aktuarialny, ponieważ w drugiej klasie każdy uczeń z klasy pani Claymore musiał przedstawić pokrótce profesję swojego ojca. Wiedziałem, że ubezpieczenie jest ochroną, o którą dorośli ubiegają się na wypadek ryzyka, wiedziałem też, że wiąże się z liczbami, bo widywałem dokumenty w teczce ojca, kiedy mu ją rozpinałem, poza tym mieliśmy z bratem model budynku, w którym urzędowała kwatera główna towarzystwa ubezpieczeniowego, i matka pokazywała nam z samochodu malutkie okno naszego ojca na głównej fasadzie, ale konkrety jego profesji były dla mnie zawsze niejasne. I takie pozostały na wiele lat. Oglądając się wstecz, podejrzewam, że mój brak ciekawości co do tego, co ojciec robi całymi dniami, miał w sobie coś z odruchu zamknij-oczy-zatkaj-uszy. Pamiętam kilka ekscytujących tableau narracyjnych zainspirowanych prymitywnymi niemal konotacjami określenia żywiciel rodziny, którym pani Claymore określała dyplomatycznie zawody naszych ojców. Ale chyba nie wiedziałem ani nie wyobrażałem sobie jako dziecko, że przez prawie trzydzieści lat, liczących sobie po pięćdziesiąt jeden tygodni, mój ojciec siedział cały dzień przy metalowym biurku w cichym, oświetlonym jarzeniówkami pokoju, czytając formularze, przeprowadzając kalkulacje i wypełniając dalsze formularze związane z tymi kalkulacjami, co przerywał tylko czasem, żeby odebrać telefon albo spotkać się z innymi aktuariuszami w innych jasnych, cichych pokojach. Mając tylko jedno małe, pozbawione słońca północne okienko z widokiem na małe biurowe okna innych szarych budynków. Moje koszmary senne były żywe i potężne, ale nie należały do tych, z których człowiek budzi się z krzykiem, a potem próbuje je opowiedzieć matce, która tymczasem przybiega, żeby go móc uspokoić, że nic takiego się nie zdarza w realnym świecie. Wiedziałem, że ojciec lubi mieć włączone radio albo jakąś muzykę przez cały czas, kiedy jest w domu, albo słuchać, jak brat ćwiczy na pianinie, gdy przed obiadem czytał swój „Dispatch”, ale mam pewność, że wówczas nie kojarzyłem tego z ciszą, w której zmuszony był siedzieć przez cały dzień. Nie wiedziałem, że szykowanie mu lunchu przez matkę było jednym z kamieni węgielnych ich kontraktu małżeńskiego, nie wiedziałem też, że przy ładnej pogodzie ojciec zwoził lunch na dół windą i zjadał go, siedząc na kamiennej ławce bez oparcia, z widokiem na trawiasty skwerek z dwoma drzewami i abstrakcyjną rzeźbą uliczną, ani że często rano nawigował przez te trzydzieści minut na zewnątrz tak jak marynarze z dala od lądu posługujący się gwiazdami. Mój ojciec umarł na zawał, kiedy miałem szesnaście lat, i mogę przyznać, że pomimo oczywistego szoku i poczucia straty jego odejście było mniej trudne do zniesienia niż to, czego się potem dowiedziałem o jego życiu. Na przykład dla mojej matki okazało się bardzo ważne, aby ojca pochowali w miejscu, gdzie rośnie przynajmniej parę drzew, a z powodu logistyki cmentarza i szczegółów umowy pośmiertnej, którą ojciec przygotował dla nich obojga, nastręczyło to masy problemów i znacznych kosztów w trudnym okresie, czego my z bratem nie mogliśmy zrozumieć, bo dopiero po latach dowiedzieliśmy się o jego dniach roboczych i o tej ławce, na której jadał lunch. Na sugestię Mirandy udałem się pewnej wiosny w to miejsce, gdzie znajdował się ojca skwerek z drzewami. Zostało przerobione na jeden z tych małych i rzadko uczęszczanych śródmiejskich parków, które były typowe dla programu odnowy New Columbus w początkach lat osiemdziesiątych, więc nie było tam już wyższej trawy ani buków, tylko mały, nowoczesny plac zabaw dla dzieci, wysypany strużynami zamiast piaskiem, z małpim gajem wykonanym w całości z opon z recyklingu. Była tam także podwójna huśtawka, której oba puste siodełka bujały się na wietrze w różnym tempie przez cały czas, jaki tam przesiedziałem. We wczesnym okresie dojrzewania wyobrażałem sobie często, jak mój ojciec siaduje rok po roku na tamtej ławce, spoglądając na skrawek zieleni i zawsze wiedząc, ile czasu zostało mu na lunch, bez wyjmowania zegarka. Jeszcze smutniejsze było wyobrażanie sobie, co myślał, siedząc tam, wyobrażanie sobie, że może myślał o nas, o naszych twarzach, kiedy on wracał do domu, albo o tym, jak pachnieliśmy w wieczory kąpieli, kiedy przychodził ucałować nas w czubek głowy – lecz prawdą jest, że nie wiem, o czym ojciec sobie myślał, jak mogło wyglądać jego życie wewnętrzne. Gdyby żył dłużej, też bym się nie dowiedział. Albo wyobrażałem sobie (co dla Mirandy jest najsmutniejsze ze wszystkiego), w jakich słowach mógłby opisać mojej matce swoje zajęcie i skwerek z dwoma drzewami. Znałem ojca wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, że nie byłby to opis bezpośredni – jestem pewien, że nigdy nie siedział ani nie leżał obok matki, opowiadając jej o lunchu na ławce i dwóch chorowitych drzewach, które jesienią przyciągały chmary wędrownych szpaków, zlatujących się en masse, bardziej jak pszczoły niż jak ptaki; szpaki roiły się, obciążając gałęzie wiązów czy kasztanowców i napełniając głowę dźwiękiem, dopóki się tłumnie nie zerwały, by się rozproszyć i skupić ponownie jak wielka rozwierająca się i zwierająca dłoń na nadmiejskim niebie. Usiłowałem więc wyobrażać sobie wzmianki, półsłówka i miniaturowe półanegdoty, które z czasem przekazały matce dość prawdy, by przeszła przez piekło i z powrotem – dla przeniesienia jego grobu do najlepszej kwatery bliżej głównej bramy i rosnącej tam kępy niebieskich sosen. Nie był to może koszmar senny, ale i nie sen na jawie. Nachodził mnie, gdy już jakiś czas leżałem w łóżku i zaczynałem zasypiać – w tej części zapadania w sen, gdy dzienne myśli obrastają marginesem surrealizmu, a potem zostają zastąpione obrazami i scenami. Przesuwasz się stopniowo od myślenia o czymś do doświadczania tego czegoś, co się rozwija, tworząc historię lub świat, którego jesteś częścią, chociaż jednocześnie jesteś jeszcze dostatecznie świadomy, aby na jakimś poziomie wiedzieć, że to, czego doświadczasz, nie całkiem ma sens, że balansujesz na krawędzi prawdziwego snu. Nawet dziś, jako dorosły, potrafię świadomie poznać, że zaczynam zapadać w sen, kiedy moje abstrakcyjne myśli zamieniają się w obrazy i krótkie filmiki z lekko wypaczoną logiką i skojarzeniami – tych nielogiczności i swojej na nie reakcji zawsze jednak jestem świadom. Śnił mi się wielki pokój pełen mężczyzn w garniturach i krawatach, usadzonych rzędami za wielkimi szarymi biurkami, pochylonych nad papierami, które mieli na biurkach, nieruchomych, milczących, w monochromatycznym pokoju czy auli pod długimi rzędami ostrych jarzeniówek, mężczyzn z obrzękłymi twarzami pełnymi dorosłego napięcia i zmęczenia, nieco obwisłymi, tak jak może obwisnąć czyjaś twarz, gdy ten ktoś wpatruje się w coś niewidzącym wzrokiem. Przyznaję, że nigdy nie umiałem powiedzieć, co właściwie jest takiego przerażającego w tym tableau jasnego, absolutnie cichego pokoju pełnego mężczyzn zagłębionych w rutynie pracy. Był to ten typ koszmaru, którego horror wynika nie tyle z tego, co się widzi, ile z uczucia, ulokowanego w dolnej części klatki piersiowej, w związku z tym, co się widzi. Niektórzy z mężczyzn nosili okulary; kilku miało malutkie, schludnie przystrzyżone wąsiki. Niektórzy mieli szpakowate lub przerzedzone włosy albo duże, ciemne, o bogatej fakturze worki pod oczami – na przykład mój ojciec i stryjek Gerald. Niektórzy, raczej młodsi, nosili marynarki o szerszych klapach; większość jednak nie. Część horroru tego szerokokątnego snu brała się stąd, że mężczyźni w pokoju wyglądali jak jednostki i zarazem jak wielka, anonimowa masa. Było tam co najmniej dwadzieścia albo trzydzieści rzędów po kilkanaście biurek w każdym, na każdym biurku stały bibularz i lampa biurowa i leżały segregatory z papierami, za biurkami siedzieli mężczyźni na krzesłach z pionowym oparciem, a każdy z tych mężczyzn miał subtelnie inny deseń krawata i swój własny, niepowtarzalny sposób siedzenia, trzymania rąk i pochylania głowy; niektórzy podpierali brodę lub czoło albo gładzili krawędź krawata, albo ogryzali skórki przy paznokciach, albo wodzili po dolnej wardze metalową skuwką pióra czy gumką ołówka. Widać było, że poszczególne style siedzenia i drobne, mimowolne nawyki, które ich wyróżniały, wykształciły się przez lata, a nawet dekady siedzenia codziennie nad pracą, gdy jedynymi celowymi ruchami było odwrócenie spiętej klamrą strony segregatora albo przełożenie luźnej kartki z lewej strony otwartego segregatora na prawą, albo zamknięcie segregatora, odsunięcie go o kilkanaście centymetrów, po to żeby przyciągnąć inny i go otworzyć. Wpatrywali się w te dokumenty jakby z wielkiej wysokości, jakby one leżały nisko na ziemi. Jeżeli mój brat miewał sny, nigdy o tym nie słyszeliśmy. Miny mężczyzn były zarazem apatyczne i gorliwe, dynamiczne i statyczne – jakby mężczyźni nie tyle walczyli z potrzebą wiercenia się, ile już dawno zrezygnowali z nadziei czy oczekiwania, które każe człowiekowi się wiercić. Siedzenia kilku krzeseł wyściełane były sztruksem lub gabardyną, w dwóch przypadkach mocno kolorową i obrzeżoną frędzlami w sposób świadczący o tym, że była to ręczna robota kogoś ukochanego, kto dał nam robótkę w prezencie, może na urodziny – i z jakiegoś powodu ten szczegół był najgorszy ze wszystkich. Jasny pokój z mojego snu to była śmierć, tak czułem – ale nie umiałbym przekazać tego ani wyjaśnić matce, gdyby przybiegła na mój pełen lęku krzyk. A myśl o tym, że mógłbym kiedykolwiek opowiedzieć swój sen ojcu – nawet później, gdy koszmar opuścił mnie równie nagle, jak problem z czytaniem – była nie do pomyślenia. Czułem, że gdybym mu to powiedział, to byłoby tak, jakbym przyszedł do ciotki Tiny, jednej z sióstr matki (która, poza innymi krzyżami, jakie dane jej było dźwigać, przyszła na świat z rozszczepionym podniebieniem, któremu nie bardzo pomogły operacje, a oprócz tego miała dziedziczną chorobę płuc), i wskazując na jej zajęczą wargę, zapytał, jak się z nią czuje i jak ta wada wpłynęła na jej życie; samo wyobrażenie sobie wyrazu jej oczu było nieznośne. Ogólnie miałem poczucie, że te bezbarwne, pustookie, cierpiętnicze twarze są obliczami jakiejś śmierci, która czeka mnie na długo przed końcem życia. Potem, gdy przychodził prawdziwy sen, traciłem perspektywę obserwatora sceny, bo znajdowałem się w środku – obiektyw nagle się cofał i oto byłem jednym z nich, byłem cząstką tej masy szarolicych mężczyzn, tłumiących pokasływania, macających zęby językiem i zaginających krawędzie papierów w skomplikowane harmonijki, które następnie starannie rozprostowywali przed umieszczeniem kartki w odpowiednim segregatorze. Perspektywa snu coraz bardziej się oddala, aż widać głównie mnie, w zbliżeniu, okolonego twarzami i popiersiami mężczyzn z sąsiednich biurek i odwrociami kilku ramek ze zdjęciami, i kalkulatorem albo telefonem na skraju biurka (moje krzesło też ma ręcznie robioną poduszkę). Tak jak teraz pamiętam, w tym śnie nie jestem podobny ani do ojca, ani do siebie. Mam bardzo mało włosów, a te resztki zaczesuję na mokro po bokach, i noszę bródkę, którą można nazwać hiszpańską albo capią, a moja twarz, pochylona w skupieniu nad biurkiem, wygląda, jakbym spędził ostatnie dwadzieścia lat przyciśnięty do czegoś twardego. A w pewnym momencie, w trakcie usuwania spinacza biurowego albo otwierania szuflady biurka (nie ma dźwięku), spoglądam w górę, prosto w obiektyw snu i widzę siebie, ale nie rozpoznaję własnej twarzy i nie towarzyszy temu ani szczęście, ani zgroza, ani rozpacz czy poczucie atrakcyjności – oczy są płaskie i mętne, i moje tylko o tyle, o ile moja jest bardzo stara fotografia z albumu, zrobiona w scenerii, której nie pamiętam – i w tym śnie, gdy nasze oczy się spotykają, nie sposób powiedzieć, co ja dorosły w istocie widzę, jak na to reaguję i czy w ogóle cokolwiek w tym jest.
David Foster Wallace, Dusza to nie jest kuźnia, [W:] Niepamięć. Opowiadania, tłum. Jolanta Kozak, Warszawa 2017
At the party in Los Angeles for the Los Angeles Young Republicans I was there with Ms. Paisley Campbell-Greet, a fine gal whom I was trying to convince to fellate me and subsequently let me burn her, and I was talking and quipping for several hours with her and several Young Republicans when several punkrockers in leather and metal clothing, who were at political odds with the Young Republicans on many social issues, spontaneously showed up out of nowhere and gate crashed and began to eat the expensive refreshments the Young Republicans’ Ladies Auxiliary had prepared, and to take drugs and break objects. The host of the party received a finger in his eye when he complained to the largest punkrockers, who were Big and Big’s chums Death and Boltpin, that they should be more sporting and well-bred fellows.
And slightly after this time of the finger in the eye at the party I became embroiled in a fracas with a Young Democrat at the party who had gone to Law School in Berkeley, California (why did they even let him in is what I want to know!?!). Paisley Campbell-Greet knew this fellow and we were all chatting in an amiable manner when I innocently and proudly broached the subject of my father and my brother and my brother’s recent promotion and responsibility and honor.
Cheese leaned toward my body and made the assertion that the Negro Keith Jarrett was such a skillful and pleasurable musician because his jazz music performance was in reality improvisational, that Keith Jarrett was in reality composing his performance as he performed it. Gimlet began to cry because of this and because of the small girl’s curious hair and I lent her one of my silk handkerchiefs which complements the color and design of several of my wardrobe ensembles.
At the Young Republican get together I stated that my family on my maternal side owns a company which manufactures high quality Pharmaceutical Products, while my family on my paternal side is true blue military aristocracy. My father is one of the highest-ranking individuals in the United States Marine Corps, and he and my brother and I are related to the finest fighting general the American nation has had since Ulysses S. Grant. My brother is thirty-four and is now a Lieutenant Colonel in the United States Marine Corps and has the honor of serving as the carrier of the Black Box of nuclear codes for the President of the United States. At the outset my brother was merely the night officer on this duty and merely sat at attention in a chair with the Black Box attached to his wrist outside the private bedroom of the nation’s President at night, but now he has proven such a fine carrier of nuclear codes that he is the day officer on this duty, therefore he can be frequently seen on television and in all types of media, standing at attention at all times closer than ten feet to the President, carrying the Black Box of nuclear codes which are important to the balance of power of our country.
The Young Democrat who had sneaked into the party became off the wall about my statements about my brother the day officer for the Codes and he began to be awfully impolite and to speak loudly and to gesture Democratically in the air with his arms in his corduroy sportcoat, then one time he poked me in the chest with his finger. Paisley Campbell-Greet stated that he was drunk as well as passionate about the issues of our nation’s defensive policies but being poked in the chest really gets my goat and I took my gold lighter and set the Democrat from Berkeley Law School’s beard on fire. He got super upset and began running here and there and hitting at his beard with his hand, and Paisley was really ticked as well, however I was happy that I had set his beard on fire with my gold lighter.
And how I met my new punkrocker friends and became Sick Puppy is Gimlet and her friend Tit had been bobbing for lemon slices in the Young Republicans’ punch bowl from Tiffany’s and the attorney whose beard I had lit was on fire in the region of his head, and he pushed them aside from the punch bowl to extinguish his head in liquid. Gimlet got angry at him for this action and attempted to hold his head under the surface of the punch so he would be deprived of oxygen. Paisley Campbell-Greet attempted to pull Gimlet off the Democratic attorney and this got under Tit’s skin so she tore Paisley’s expensive taffeta dress down the front, so that the appearance of Paisley Campbell-Greet’s breasts was demonstrated to many people at the party. It made me happy that Gimlet had tried to hurt the burning attorney, and I began to predict that Paisley Campbell-Greet would refuse to fellate me to get even for igniting her friend from Berkeley, plus her breasts turned out to be extremely small and pointy, so I laughed heartily at the exposed sight of Paisley’s cocktail gown and greeted Gimlet and complimented her penis of hair and told her I was happy that she had tried to Pecos the attorney who had poked me because my brother carried the Black Box of nuclear codes for the President of the United States. And when Gimlet and her clique of Tit and Death and Boltpin and Big and Mr. Wonderful learned that my brother carried the nuclear codes for our nation’s President and that it made me happy to ignite attorneys who get my goat, they caucused and decided I was the most outstanding and fine Young Republican in the history of the planet earth, and they spirited me away from the Republican cocktail party in their black second hand milk truck with Druidic symbols painted skillfully on the paint before the police whom Paisley and the lit attorney called could come and make trouble for me that could lose me my job that pays me a great deal of money.
That night Gimlet and Tit fellated me, and Boltpin did as well. Gimlet and Tit made me happy but Boltpin did not, therefore I am not a bisexual. Gimlet allowed me to burn her slightly and I felt that she was an outstanding person. Big acquired a puppy from the alley behind their house in East Los Angeles and he soaked it with gasoline and they allowed me set it on fire in the basement studio of their rented home, and we all stood back to give it room as it ran around the room several times.
David Foster Wallace, Girl with Curious Hair, 1989.
As a matter of fact there also appears to be somebody at the very window, upstairs, from which I watch the sunset.
I had not noticed her at all, before this.
If it is a she. The brushwork is fairly abstract, at that point, so that there is little more than a hint of anybody, really.
Still, it is interesting to speculate suddenly about just who might be lurking at my bedroom window while I am typing down here right below.
Well, and on the wall just above and to the side of me, at the same time.
All of this being merely in a manner of speaking, of course.
Although I have also just closed my eyes, and so could additionally say that for the moment the person was not only both upstairs and on the wall, but in my head as well.
Were I to walk outside to where I can see the window, and do the same thing all over again, the arrangement could become much more complicated than that.
For that matter I have only now noticed something else in the painting.
The door that I generally use, coming and going from the front deck, is open.
Not two minutes ago, I happen to have closed that same door.
Obviously no action of my own, such as that, changes anything in the painting.
Nonetheless I have again just closed my eyes, trying to see if I could imagine the painting with the door to the deck closed.
I was not able to close the door to the deck in the version of the painting in my head.
Had I any pigments, I could paint it closed in the painting itself, should this begin to trouble me seriously.
There are no painting materials in this house.
Unquestionably there would have had to be all sorts of such materials here at one time, however.
Well, with the exception of those that she carried to the dunes, where else would the painter have deposited them?
Now I have made the painter a she, also. Doubtless because of my continued sense of it being a she at the window.
But in either case one may still assume that there must be additional painting materials inside of the house in the painting, even if one cannot see any of them in the painting itself.
As a matter of fact it is no less possible that there are additional people inside of the house as well, above and beyond the woman at my window.
Then again, very likely the others could be at the beach, since it is late on a summer afternoon in the canvas, although no later than four o’clock.
So that next one is forced to wonder why the woman at the window did not go to the beach herself, for that matter.
Although on second thought I have decided that the woman may well be a child.
So that perhaps she had been made to remain at home as a punishment, after having misbehaved.
Or perhaps she was even ill.
Possibly there is nobody at the window in the canvas.
At four o’clock I will try to estimate exactly where at the dunes the painter took her perspective, and then see how the shadows fall, up there.
Even if I will be forced to guess at when it is four o’clock, there being no clocks or watches in this house, either.
All one will have to do is to match the real shadows on the house with the painted shadows in the painting, however.
Although perhaps the real shadows at the window when I go out will not solve a thing in regard to the painting.
Perhaps I will not go out.
Once, I believed I saw somebody at a real window, while I am on the subject.
I didn’t get laid on this tour. The thing about fame is interesting, although I would have liked to get laid on the tour and I did not.
Rock stars, sports stars do; I don’t think Updike, Roth, or Barth do.
Only in Rolling Stone would I not worry about this. Just because I know that, the whole thing’s going to be jaunty. But um, there’s gotta be some—because it’s clear that, like, people come up, they kinda slither up during readings or whatever. But it seems like, what I want is not to have to take any action. I don’t want to have to say, “Would you like to come back to the hotel?” I want them to say, “I am coming back to the hotel. Where is your hotel?” None of ’em do that.
Happens to Aerosmith. But maybe not to Abba Eban.
Shyness and arrogance often go hand in hand, I think. It’s more just, I can’t stand to look like I’m actively trading on this sexually. Even though of course that’s—I would be happy to do that.
Betrayal of your work self to do that?
Uhhhh, Let’s see …
Did you think this would happen?
No, but I had this fantasy. I had all these fantasies about … It’s so weird, ’cause most of the fame stuff dudn’t matter to me. But I really did think, “Maybe I could get laid on this tour.” Um, yeah. It would be a betrayal of the work self and you’re right. In retrospect, it was lucky that I didn’t. Basically, it just would have made me be lonely. Because it wouldn’t have had anything to do with me, it would have just been … [That word, “lonely,” which he’ll use a lot]
Except if they’re responding to your work, and the work is so personal, a kind of refined you, then trading on it is actually simply another way of meeting you …
Well, I agree with that too. I think this piece will be really good if it’s mostly you. You talk all you want, man. You can’t get me in trouble.
I think I’m the worst interviewer of all time. How do you learn to do this stuff? Because even I, I can clearly see there are certain strategies.
Not really. My strategy here is getting facts about you. Your tour: two weeks? Three weeks?
The funny thing is, of course, I saw on the schedule, “You will have this escort. Who will pick you up.” And of course, when I hear escort, I think, I imagine like a geisha. Who will take you to the interview, then walk on your back and fuck your eyeballs out. And of course these escorts turn out to be burly Irishmen. You know, in their forties. Who like basically tell you the whole life story of the interviewer before you go there. So the whole thing is a little amusing.
I had two, both of them over fifty. There’s a lady in Boston who I sort of wanted to adopt me. Very cool. Boston born and bred. You have to click that little thing up. [I’m having a rough time with the lighter.] Nice to meet someone else who has trouble with those.
So what’s the piece about? You keep saying, “This isn’t what the piece is about.” What is the piece about? What does Jann want?
[Very aware of this, of trying to understand and shift how I will approach him. Like his feints about tour sex above; like the chess, seeing how I respond, move by move.]
What’s it like to suddenly—you remember that Childe Harold line from Byron? “Woke up to find myself famous”?
Is that true? Yeah. Except the pub date was two and a half weeks ago. The book takes at least two months to read well. So therefore, whatever famousness is about, the hype is famous. You’re not here because of me, you’re here because of all this buzz about the book. I mean, you as an emissary of Rolling Stone. So I think I would be very naïve to feel any kind of Byron-like gratification—if two years from now, I’ve got people who like have read the thing three times, who come up and say, “This thing’s really fucking good,” then I’ll swell up. I would like to get laid offa this. The shallow stuff. I would like to get laid off it. It doesn’t (“dudn’t”) seem to be happening. Which just indicates to me that, you know, it’s not really all that real.
David Lipsky, Although Of Course You End Up Becoming Yourself: A Road Trip with David Foster Wallace, 2010.
Pięćdziesięciosześcioletni amerykański poeta, laureat Nagrody Nobla, poeta znany w amerykańskich kręgach literackich jako „poeta poetów”, a niekiedy po prostu jako „Poeta”, spoczywał na tarasie za domem, z nagim torsem, ze średnią nadwagą, na częściowo rozłożonym leżaku, w słońcu, czytając, półleżąc, ze średnią, lecz nie poważną nadwagą, zdobywca dwóch Narodowych Nagród Literackich, jednej Narodowej Nagrody Krytyków Literackich, jednej Nagrody Lamonta, dwóch stypendiów Narodowego Funduszu Popierania Sztuki, jednej Prix de Rome, jednego członkostwa honorowego Fundacji Lannana, jednego Medalu MacDowella, jak również jednej Nagrody Mildred i Harolda Straussów Livingów przyznawanej przez Akademię Amerykańską oraz Instytut Sztuki i Literatury, emerytowany przewodniczący PEN Clubu, poeta, którego dwa pokolenia Amerykanów niezależnie od siebie okrzyknęły głosem swojego pokolenia, obecnie pięćdziesięciosześcioletni, leżący przy domowym basenie, poeta, który należał do pierwszej dziesiątki Amerykanów uhonorowanych „Stypendium Geniusza” przez prestiżową Fundację Johna D. i Catherine T. MacArthurów, jeden z zaledwie trojga żyjących amerykańskich laureatów Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, 5 stóp 8 cali, 181 funtów, brązowe oczy/brązowe włosy przerzedzone nierówno z powodu niekonsekwentnego przyjmowania/odrzucania rozmaitych transplantów markowego Systemu Zagęszczania Włosów, siedział czy też leżał – a najdokładniej chyba po prostu „spoczywał” – w czarnym kostiumie kąpielowym marki Speedo przy nerkowato ukształtowanym przydomowym basenie, na wyłożonym glazurą podeście, w przenośnym leżaku, którego oparcie było akurat odchylone na cztery ząbki pod kątem 35° wobec kafelkowej mozaiki podestu, o 10.20 rano, 15 maja 1995, czwarty najczęściej obecny w antologiach poeta w historii amerykańskiej belles lettres, w pobliżu parasola, ale jeszcze nie w cieniu parasola, czytający magazyn „Newsweek”, korzystający z umiarkowanego wysklepienia własnego brzucha jako ukośnej podpórki pod czasopismo, ponadto w klapkach japonkach, jedna ręka pod głową, druga ręka zwieszona z boku muska brunatno-ochrowy filigran kosztownej ceramicznej hiszpańskiej glazury podestu, co jakiś czas zwilżający palec, aby przewrócić stronę, w przeciwsłonecznych okularach na receptę, których szkła zostały chemicznie przystosowane do ciemnienia w stopniu proporcjonalnym do intensywności światła, na jakie są wystawione, noszący na ręce zwieszonej zegarek średniej jakości i ceny, na stopach klapki japonki ze sztucznej gumy, nogi skrzyżowane w kostkach, kolana lekko rozwarte, niebo bezchmurne i rozjaśniające się w miarę jak poranne słońce przesuwa się w górę i w prawo, zwilżający palec nie śliną ani potem, lecz skroplonym osadem na smukłej oszronionej szklance mrożonej herbaty, która stoi akurat dokładnie na granicy cienia jego ciała po górnej lewej stronie leżaka i będzie musiała zostać przestawiona, aby pozostać w tymże chłodnym cieniu, sunący mimowolnie palcem po ściance szklanki zanim podniesie mimowolnie zwilżony palec do stronicy, co jakiś czas odwracający stronę numeru czasopisma „Newsweek” z 19 września 1994, czytający o amerykańskiej reformie służby zdrowia i o tragicznym locie numer 427 USAir, czytający streszczenie i przychylną recenzję popularnych pozycji non-fiction Gorąca strefa i Nadciągająca plaga, czasami przewracający kilka stron naraz, prześlizgujący się wzrokiem po niektórych artykułach i streszczeniach, wybitny amerykański poeta obecnie cztery miesiące przed swoimi pięćdziesiątymi siódmymi urodzinami, poeta, o którym główny rywal magazynu „Newsweek”, „Time”, napisał kiedyś absurdalnie, że jest on „czymś najbliższym autentycznemu nieśmiertelnemu twórcy literatury naszych czasów”, łydki prawie nieowłosione, eliptyczny cień otwartego parasola nieco się zwężą, sztuczna guma klapek japonek ma na obrzeżu gruzełki, na czole poety perli się pot, jego opalenizna jest głęboka i mocna, wewnętrzne strony górnych części nóg prawie nieowłosione, penis ciasno zwinięty pod obcisłym kostiumem, bródka w stylu van Dycka schludnie przystrzyżona, popielniczka na żelaznym stoliku, nie pije swojej mrożonej herbaty, co jakiś czas odchrząkuje, chwilami unosi się odrobinę w pastelowym leżaku, aby mimowolnie podrapać podbicie jednej stopy wielkim palcem drugiej stopy bez zdejmowania klapek japonek i bez patrzenia na którąkolwiek ze stóp, najwyraźniej skupiony na czasopiśmie, niebieski basen po jego prawej, a gruba szyba rozsuwanych tylnych drzwi domu ukośnie po jego lewej, między nim a basenem okrągły biały stolik z żelaznej plecionki przebity pośrodku dużym plażowym parasolem, którego cień już nie dosięga krawędzi basenu, poeta niewątpliwie znakomity, czytający swoje czasopismo na swoim leżaku na swoim podeście przy swoim basenie za swoim domem.
David Foster Wallace, Śmierć to nie koniec, [W:] Idem, Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi, tłum. Jolanta Kozak, Warszawa 2015, ss. 8-11.
He predicted that the woman, when she came, might want to smoke some of the 200 grams with him, hang out, hole up, listen to some of his impressive collection of Tito Puente recordings, and probably have intercourse. He had never once had actual intercourse on marijuana. Frankly, the idea repelled him. Two dry mouths bumping at each other, trying to kiss, his self-conscious thoughts twisting around on themselves like a snake on a stick while he bucked and snorted dryly above her, his swollen eyes red and his face sagging so that its slack folds maybe touched, limply, the folds of her own loose sagging face is it sloshed back and forth on his pillow, its mouth working dryly. The thought was repellent. He decided he’d have her toss him what she’d promised to bring, and then would from a distance toss back to her the $1250 U.S. in large bills and tell her not to let the door hit her on the butt on the way out. He’d say ass instead of butt. He’d be so rude and unpleasant to her that the memory of his lack of basic decency and of her tight offended face would be a further disincentive ever, in the future, to risk calling her and repeating the course of action he had now committed himself to. He had never been so anxious for the arrival of a woman he did not want to see. He remembered clearly the last woman he’d involved in his trying just one more vacation with dope and drawn blinds. The last woman had been something called an appropriation artist, which seemed to mean that she copied and embellished other art and then sold it through a prestigious Marlborough Street gallery. She had an artistic manifesto that involved radical feminist themes. He’d let her give him one of her smaller paintings, which covered half the wall over his bed and was of a famous film actress whose name he always had a hard time recalling and a less famous film actor, the two of them entwined in a scene from a well-known old film, a romantic scene, an embrace, copied from a film history textbook and much enlarged and made stilted, and with obscenities scrawled all over it in bright red letters. The last woman had been sexy but not pretty, as the woman he now didn’t want to see but was waiting anxiously for was pretty in a faded withered Cambridge way that made her seem pretty but not sexy. The appropriation artist had been led to believe that he was a former speed addict, intravenous addiction to methamphetamine hydrochloride is what he remembered telling that one, he had even described the awful taste of hydro-chloride in the addict’s mouth immediately after injection, he had researched the subject carefully. She had been further led to believe that marijuana kept him from using the drug with which he really had a problem, and so that if he seemed anxious to get some once she’d offered to get him some it was only because he was heroically holding out against much darker deeper more addictive urges and he needed her to help him. He couldn’t quite remember when or how she’d been given all these impressions.