
Gdy kilka lat temu pojawiła się wśród nas ambasada Kambodży, niektórzy powiedzieli: „Ha, gdybyśmy byli poetami, może napisalibyśmy odę o zaskakującym pojawieniu się ambasady”. (No bo przecież większość ambasad lokuje się w śródmieściu. To była pierwsza, jaką widzieliśmy na peryferiach). Ale z natury nie jesteśmy poetyczni. Jesteśmy z Willesden. Skłaniamy się ku prozie życia. Chyba każdemu z nas natychmiast nasunęło się słowo „ludobójstwo”, kiedy pierwszy raz mijał ambasadę Kambodży.
Lob, smecz. Lob, smecz. Tamtego lata oglądaliśmy olimpiadę, coraz bardziej dostrajając się do stękania i do wielu innych ludzkich odgłosów kojarzących się z wysiłkiem i z triumfem woli. Ale gracze z ogrodu ambasady Kambodży zachowują się bezszelestnie. (Nie potrafimy stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że ambasada w ogóle ma ogród. Może jest tam tylko kort). O tym, że ktoś za murem gra w badmintona, świadczy wyłącznie wahadłowy ruch lotki, na przemian lob i smecz, lob i smecz, zawsze akurat wtedy, gdy Fatou mija ambasadę, idąc popływać (tuż po dziesiątej rano w poniedziałek). Gwoli ścisłości to nie ona zapisała się do klubu, tylko jej chlebodawcy; do głowy im nie przyjdzie, że służąca w ten sposób wykorzystuje ich karty wstępu dla gości. (Państwo Derawalowie mieszkają z trójką dzieci w wieku siedemnastu, piętnastu i dziesięciu lat przy ulicy, przy której stoi ambasada, ale ulica ma około półtora kilometra długości i właśnie taki dystans dzieli te dwa domy). Ten drobny szwindel z kartą wstępu udaje się Fatou tylko dzięki temu, że w poniedziałki pan Derawal jeździ do Eltham, gdzie ma minimarket, a jego żona staje za ladą w drugim takim samym sklepie na Kensal Rise. W wąskiej szufladce podrabianej konsolki w stylu niby to Ludwika XVI, która stoi w holu przy drzwiach wejściowych głównej rezydencji Derawalów, leży cały plik kart wstępu. Chyba nikt oprócz Fatou o nich nie pamięta.
Od szóstego sierpnia, kiedy to po raz pierwszy zauważyła fruwającą nad murem lotkę, Fatou zawsze staje na pięć albo i dziesięć minut obok przystanku autobusowego naprzeciwko ambasady, zanim pójdzie dalej w stronę pływalni. Nie umie sobie odmówić tego krótkiego postoju, chociaż nie bardzo ją stać na taką chwilę bezczynności, skoro pani Derawal wraca do domu w porze lunchu. Ambasada nieodparcie przyciąga Fatou. Dziewczyna przeważnie nic z tego nie ma, że tak czeka i obserwuje, ale parę razy widziała, jak ktoś podchodzi do furtki i naciska guzik, a wtedy buczy domofon i furtka się otwiera. Zwykle przychodzą młodzi biali z plecakami. Często są zaniedbani i mimo zimna mają na nogach sandały. Jak dotąd nikt z interesantów nie wyglądał na Kambodżanina. Ci młodzi pewnie starają się o wizy. Domofon buczy i furtka się otwiera, więc wchodzą, chociaż Fatou musiałaby stanąć na dachu przystanku, żeby zobaczyć, kto ich wpuszcza. Z całą pewnością może jednak powiedzieć, że te rzadkie wizyty ani trochę nie zakłócają przebiegu gry w badmintona: lotka fruwa w niezmiennym rytmie – w prawo niespiesznie, w lewo szybko; najpierw miękko i wysoko, a z powrotem twardo i płasko.
Zadie Smith, Ambasada Kambodży, [W:] Idem, Lost and Found. Opowiadania, tłum. Michał Kłobukowski, Kraków 2015, ss. 92-96.