
W łóżku Puttermesser natomiast, zupełnie jawnie, leżała naga dziewczyna. Wyglądała na nieżywą – była całkiem biała i bezkrwista. I jakby świeżo po napadzie epilepsji: z ust sterczał jej język. Powieki miała sztywno rozwarte, bezrzęse, skórę tak napiętą i cienką, że gałki oczne prześwitywały na zewnątrz. Dłonie zwisały otwarte -były czystą bielą. Ramiona – zimnymi prętami. Na języku połyskiwał jakiś mały biały kwadracik. Dziewczynka w ogóle nie przypominała Puttermesser: z pewnością nie była to żadna z córek jej wyobraźni. Puttermesser przeszła na jedną stronę łóżka, potem okrążywszy nogi, z powrotem na drugą. Wsunęła bambosze i zbierając myśli, dalej nieprzerwanie krążyła wokół posłania. Nie było wątpliwości, że znajdowało się w nim prawdziwe ciało. Puttermesser wyciągnęła rękę i dotknęła jego prawego ramienia – czerwonawy pył pokrył jej palce. Jakby stworzenie usmarowane było piaskiem albo ziemią, albo pyłem kamiennym, czymś w rodzaju gliny. Plugastwo. Jakaś plugawa narkomanka albo prostytutka, albo dwie w jednej. Choroba i plugastwo. Rappoport, wybywając z mieszkania w środku nocy, musiał nie zamknąć drzwi. Bóg jeden wiedział, gdzie ta kreatura się ukryła, co zostało skradzione lub zniszczone. A potem za plecami Puttermesser łajdaczka wślizgnęła się jeszcze do jej łóżka. Takie cywilizowane łóżko, dom Platona i innych szlachetnych lektur. Ciało miało w sobie coś z nieskończoności: tak jakby spoczywało tam od niepamiętnych czasów, we własnym, osobistym łóżku Puttermesser, a przy tym było to zdecydowanie ciało dziecka z kończynami rozrzuconymi niedbale i w omdleniu: małe, najwyżej piętnastoletnie. Puttermesser widziała: owłosienie łonowe osobliwie skąpe, piersi niemal w ogóle brak. Kontynuowała swoje perypatetyczne kalkulacje: czy powinna wezwać dozorcę, a może zatelefonować po karetkę? Nowy Jork! Jaka jest korzyść z mieszkania w maciupkim przysadzistym pudełku o niskim suficie, na ulicy Siedemdziesiątej Pierwszej, ze złośliwym gospodarzem i portierem w admiralskim mundurze, jeśli i tu czają się infiltratorzy, narkomani, najeźdźcy – tak samo jak na upadłej Grand Concourse?
Puttermesser zerknęła w dół na twarz stworzenia. Brzydka. Nos i usta uformowane niezgrabnie, niczym jakąś ordynarną ręką, która podarowała im tylko nonszalanckie skubnięcie. Przegroda nosowa przekrzywiona na bok, nozdrza nieestetycznie daleko od siebie. Usta były w jeszcze gorszym stanie – także nie pośrodku, ale jeszcze bardziej niedbale zrobione, o niedopasowanych wargach: dolna nie większa niż kreseczka, górna zaskakująco gruba, nabrzmiała, pomiędzy nimi wystający język z tym czymś białym na śordku. Puttermesser wyciągnęła korygującą dłoń i natychmiast cofnęła. Raz jeszcze kurz zostawił ciemnoczerwone placki na jej opuszkach. Niewątpliwie jednak nozdrza potrzebowały małego uszczypnięcia, które by je do siebie zbliżyło, więc Puttermesser uszczypnęła na próbę. Poprawa była imponująca. Dmuchnęła do lewej dziurki, żeby usunąć szczyptę pyłu: w jednej chwili stężał i wytoczył się na zewnątrz jak gliniany paciorek. Z pedantyczną skrupulatnością naprostowała nos na miejsce między nieistniejącymi brwiami. Odnotowała brak brwi, rzęs, a także paznokci – u rąk i u nóg. Stworzenie było ułomne, niedopracowane. Przede wszystkim usta domagała się wykończenia. Formując i re-formując dziką górną wargę, coraz bardziej zapalając się do dzieła, Puttermesser żałowała, że nie jest malarką lub rzeźbiarką; wycentrowała usta, jednym szybkim ruchem pogrubiła dolną wargę, wygładziła garb górnej – język zawadzał. Zdarła z niego biały kwadracik i mocno naciskając, wepchnęła język do buzi.
W sypialni postać dziewczęcia kontynuowała swój śmiertelny sen. Puttermesser uniosła papierek do jasnej szyby. Z białości strzępu przebłyskiwała inna białość, jakby jakaś druga wersja nicości usiłowała wypłynąć z nicości prymarnej. Puttermesser miała wrażenie, jak gdyby białówka jej własnego oka w jednym mgnieniu ujrzała to, przed czym uciekała uparta siatkówka. W rzeczywistości było to nie tyle widzenie, co przenikliwy błysk poznania, a tym, co Puttermesser poznała – ona, której pasje poznawcze spoczywały na ołtarzu alfabetu – było jedno prastare hebrajskie słowo, iskrzące się swoją oślepiającą świętością: Imię Imion, to, którego nikt nie śmie wzywać nadaremno. Wypowiedziała je na głos:

i w tej chwili bezwładne stworzenie, jakby kopnięte prądem, jakby rażone jakąś zasadą natychmiastowej żywotności, wyskoczyło z łóżka. Puttermesser patrzyła, jak momentalnie u rąk i nóg wyrżnęły się paznokcie, wyrosły brwi i rzęsy. Na czole wykwitła konfiguracja piegów. Włosy na mons Veneris i te na głowie pogrubiały, skręciły się, połyskując ciemną czerwienią, kolorem gliny. Dziewczyna ruszyła przed siebie. Kiepsko jej to szło, przewróciła krzesło przy biurku i wpadła na toaletkę. Chora, naćpana, pijana, wandalka, złodziejka ziemi!
– Ubieraj się i wynoś – powiedziała Puttermesser.
Gdzie się podziało odzienie tej kreatury? Była kompletnie naga, ale z każdą sekundą bladość z niej ustępowała, pojawiały się kolorki. Na policzkach i dłoniach wykwitły rumieńce. Usta, ręczna robótka samej Puttermesser, były żywoczerwone. Puttermesser rzuciła się do szafy i wyciągnęła koszulę, spódnicę, pasek, kardigan. Z komody wymiotła stanik, rajstopy, halkę. Pozostała tylko kwestia obuwia.
– Masz – powiedziała. – Letnie sandałki to wszystko, co mogę odstąpić. Bez palców, bez pięt, będą pasować. Ubieraj się. Mogę dać ci jeszcze stary płaszcz. No dalej. Siadaj na łóżku. Włóż te rzeczy. Masz szczęście, że nie wzywam policji.
Kreatura ruszyła, zataczając się, w stronę tekowego biurka.
– Rób, co mówię.
Stworzenie chwyciło notatnik i długopis i teraz gryzmoliło coś z szokującą szybkością. Palce, nawet ten świeżo wydłużony, były rytmicznie skoordynowane. Długopis trzymało, zauważyła Puttermesser, niczym doświadczony pisarz, jakby był liźnięciem języka albo przedłużeniem myślących paluchów. Puttermesser dziwiła się, że złodziejka ziemi w ogóle umie pisać i czytać. W jakim języku? I czy znowu będzie próbowała połknąć to, co napisze, zostawiając tylko jedno zakazane, nieprzyswajalne słowo?
Stworzenie wydarło upstrzoną abecadłem kartkę, pokulało z powrotem w stronę łóżka i odłożyło notatnik na poduszkę.
– Co jest? Nie umiesz chodzić? – spytała Puttermesser, myśląc o tych wszystkich nieszczęśliwych dzieciach, które znała, dotkniętych przez przygnębiające niedowłady, niedołężności i paraliże.
Ale odpowiedź był już na papierze. Puttermesser przeczytała:
Me świeżo zrobione kończyny nie noszą mnie długo. Wkrótce mój chód od mnie przyjdzie. Pomyśl o nowo narodzonym źrebięciu. Jestem jak ono. Wszystkie języki me są, a wprzódy onże mej matki. Tylko głos jest mnie wzbroniony.
Wariatka! Trzaśnięta! Sama w domu z maniaczką, głuchoniemą do kompletu.
– Ubieraj się! – rozkazała raz jeszcze Puttermesser.
Stworzenie napisało: Słucham i jestem posłuszna sile, która mnie zrobiła.
– Ki diabeł? – Powiedziała Puttermesser głucho.
Ma matka – napisało stworzenie i pospiesznie zaczęło wskakiwać w ubrania Puttermesser, ale rwaną sekwencją ruchów; im więcej żywotności zyskiwało. tym bardziej przypominało robota.
Puttermesser traciła cierpliwość. Marzyła, żeby już pozbyć się intruza.
– Włóż te buty – rozkazała.
Dziewczyna napisała: Nie.
– Buty! – wrzasnęła Puttermesser. Zrobiła z dłoni drogowskaz i gwałtownie wyrzuciła go w stronę drzwi.
– Wyjdź tą samą drogą, którą weszłaś.
Żadnych butów – napisało stworzenie. – To jest święte miejsce. Nie wkroczyłam. Zostałam uformowana. Tutaj wypowiedziałaś Imię Dawcy Życia. Dmuchnęłaś w me nozdrza i pobudziłaś mą duszę. Okrążyłaś siedem razy mą glinę. Spowiłaś mnie swą duszą. Wyrzekłaś Imię i doprowadziłaś mnie do świadomości. Dlatego zwę cię matką.
Płuca Puttermesser zaczęły się burzyć. To prawda, że okrążyła stworzenie na łóżku. Czy siedem razy? To prawda, że wydmuchnęła z jej nosa jakieś ciało obce. Czy tym samym wdmuchnęła jakąś mistyczną energię w uśpione ciało? To prawda, że wymówiła na głos jedno z Imion Stwórcy.
Stworzenie napisało raz jeszcze: Matka. Matka.
– Odejdź.
Stworzenie napisało: Ty mnie zrobiłaś.
Cynthia Ozick, Puttermesser, tłum. Aleksandra Górska, Warszawa 2006, ss. 58 – 65.