Pantofle na piasku

W pewnej chwili wstał i poszedł na brzeg, podwinął spodnie jeszcze wyżej, tak wysoko, jak tylko się dało, i z przyjemnością stanął w wodzie. Aby się zupełnie rozebrać i rzucić na fale, na co miałby właśnie największą ochotę, brak mu odwagi; nie ma tak ładnego ciała, żeby mógł sobie na to pozwolić. Znajduje kawałek drewna i rzuca go, daleko przed siebie. Jest zadowolony, kiedy nie zastanawia się, o czym myśli, i kiedy grzywy fal, płytka spieniona woda, pisek, nikogo mu nie przypominają. Chciałby nie wyjść poza chwilę obecną. Drugi raz podnosi kawałek drewna, który tymczasem znowu osiadł na piasku, i drugi raz rzuca daleko przed siebie. Chciałby tylko patrzeć. Daleko mała łódź straży przybrzeżnej. Jest dopiero trzecia; dużo czasu. Woda opływająca mu łydki jest zimna i w którymś momencie traci niemal grunt pod nogami. Drewno, tymczasem znowu zniesione na piasek, zostawia już w spokoju. Małe strumyczki na piasku, tu i ówdzie muszla. Jest mu dobrze. Wróciwszy na miejsce, gdzie stoją oba leżaki, pokazuje muszlę, taką samą jak tysiąc innych. Lynn leży na swoim leżaku; jej ciało, które zna, w ubraniu. Ma ochotę stać.

Lynn nie dowie się o jego histerii.

Któregoś wieczora w Berlinie, nie mogąc jej przekonać (co w ostatnich latach jest właściwie regułą) i nie mogąc znieść, że mi za każdym razem natychmiast wpada w słowo, i wreszcie wiedząc, że sam siebie nie mogę przekonać, idę do kuchni, biorę kubeł na śmieci, siadam z powrotem przy stole, stawiam sobie kubeł na głowie i powiadam: Proszę, mów dalej!

Ona leży na leżaku, nasmarowała sobie kremem twarz, szyj, potem znowu włożyła swoje ciemne okulary; I AM SLEEPY, mówi, ponieważ on nie mówi, co myśli. Oczywiście nie śpi. Światło tu za jaskrawe. Stukając opróżnił fajkę, myśli: wyskrob tę fajkę, postukaj jeszcze raz i jeszcze raz dmuchnij (może w środku jest piasek), a potem, zamiast rozmawiać trzymając fajką w ręce, weź pustą w zęby, tę fajkę, poszukaj tytoniu, potem nabijaj fajkę prawym kciukiem, z namysłem, który wypełni te chwile, chwile nie naznaczone pamięcią, a kiedy już to zrobisz, włóż nabitą fajkę do ust, tak żebyś wprawdzie mógł rozmawiać, ale byłoby to niegrzecznie, patrz na morze zapalając teraz zapałkę, potem jeszcze drugą i trzecią, nad morzem jest wiatr, i pociągnij z namysłem pierwszy raz, krótko, potem drugi raz, długo, aż się tu na dobre odnajdziesz. W tej chwili są tylko oni oboje na dwóch leżakach, których nie przesunęli, bo nie są ich własnością. Wałęsający się pies. Lynn czyta: biurowa robota, ponieważ wczoraj wyszła przed trzecią, ale też chwilami przestaje czytać, teraz czesze pod wiatr swoje długie włosy, beznadziejne zabiegi, żeby ładnie wyglądać. W pewnej chwili czerwony sportowy samolot, który koszącym lotem, jakby chciał właśnie lądować, przelatuje wzdłuż całego pustego wybrzeża, potem znika… On opowiada teraz o Mykonos, greckiej wyspie z białymi domami i białymi wiatrakami. Jak mała motorówka, wioząca nas na Delos, podskakiwała na falach i jak woda chlustała do środka, to jego opowiadanie. Ani słowa o kobiecie, która dzisiaj została właściwie sama. Ani słowa o sześciu latach bez niesnasek, bez zazdrości, bez szykan; nie mieszkali razem – Mykonos, nie, tam Lynn nie dotrze tego lata… W jakiejś chwili opowiada o Rzymie, o mieście, co widział i słyszał w Rzymie przez pięć lat. Rzym musi być piękny, Lynn zdaje sobie z tego sprawę. Nie opowiada jej o najstraszliwszym ze wszystkich rodzajów śmierci.

Teraz Lynn chciałaby pobiegać.

On zostaje.

Chwila obecna przedłużona do wtorku.

Jej nagie ciało jest bardziej dziewczęce niż twarz. Na myśl, że on pierwszy raz zobaczy jej piersi, zamyka oczy i mówi: THEY ARE VERY SMALL. Było to tego wieczora, kiedy musiała jeszcze wrócić do hotelu po torebkę. WE CAN’T MAKE LOVE, powiedziała, NOT TONIGHT. Istotny powód. Sposób, w jaki rozkłada tapczan i po raz pierwszy przygotowuje pościel: doświadczenie, przypuszczalnie z niewielu mężczyznami. Kiedy zdejmuje wierzchnie ubranie, bieliznę: żadnego pośpiechu. Pokazuje, że nie jest to uwiedzenie. Wyjmuje spinki z włosów, siedzi, jakby była sama, jakby szła spać, jak zwykle; wie, jak wygląda naga. Ale rozczesując włosy, milczy; potem nagłym ruchem odrzuca rozpuszczone włosy, jak pewnie zawsze to robi. Nie trzeba zaciągać zasłony, w tym mieszkaniu z dwoma zakratowanymi oknami z widokiem na pobliski mura nie jest to konieczne. Co ze światłem? Nie patrzy zresztą na obcego mężczyznę, który nie wie, jak wyłączyć światło w kuchence; mówi mu to. On ma nadzieję, że skoro rozmowa była już uczciwa, wszelka gra z jego strony okaże się zbyteczna. Jej ciało rysuje się wyraźnie, jest dosyć jasno, poświata nad miastem, jej twarz rysuje się wyraźnie, ale to inna twarz. Znowu brak mu angielskiego słowa. YOUR ENGLISH IS EXCELLENT, przez co chce powiedzieć: nawet w jej własnym języku nie dałoby się więcej wyrazić w chwili, gdy ich ciała wzajemnie się oczekują. JUST RELAX, mówi. Każdy pierwszy raz z kobietą to jakby pierwszy raz w ogóle; zadziwienie bez wspomnień. Potem pozostaje naga, Lynn w kuchence, podczas gdy on, ubrany gość, siedzi przy stole i rozmawia, kontent teraz z obcego języka, który daje mu uczucie, że wszystko to mówi po raz pierwszy. Jedzą przy tym truskawki. Nie myślał, że zna Lynn po tych kilku dniach i wieczorach: Lynn jako Ondyna i trochę pielęgniarka. Teraz wydaje mu się, jakby Hermes ją przemienił: jest to ktoś inny z takimi samymi włosami, już tylko Ondyna, chociaż teraz opowiada mu o swoim purytańskim wychowaniu. Niestety jest to poniedziałek; musi parę godzin pospać. Naczynia trzeba wieczorem pozmywać. Pomaga; nie może siedzieć przy stole i patrzeć, jak ona, naga, się krząta. Jest zdziwiona, że on osusza umyte naczynia. Kuchenka jest ciasna, jeśli dwie osoby mają się o siebie nie ocierać; ale jakoś to idzie. Tylko on nic już nie mówi. Gdzie postawić szklanki? Gdzie odłożyć nóż? Tego nie chce powiedzieć, całuje go dziękując za pomoc; ich stosunek wydawałby się jej zbyt familiarny, gdyby wiedział, gdzie co trzyma.

Długie, łatwe popołudnie:

jej pantofle, na piasku. Lynn ciągle jeszcze biega, zrobiła szmat drogi, w tej chwili ledwie można dojrzeć jej sylwetkę, tam daleko, gdzie teraz biegnie, morze pod słońce iskrzy się i oślepia. Biegnie w tę stronę, zdaje się. Za chwilę widać ją wyraźnie: biegnie zataczając łuki, jak w slalomie, prawdopodobnie obiega każdy sunący język piany, w jakimś momencie wyrzuca przy tym ramiona. Z radości.

DEJA VU:

22.IX.1962 na Morzu Śródziemnym. Fryzura, jaką nosiłaś: całe włosy zaczesane do góry, uszy odsłonięte, obnażona, dziewczęca szyja, i kiedy wyjęłaś spinki, tyle swobodnie opadających włosów, czarnych.

Siedzi dalej.

Po drodze w ciągu dnia, a ulicy, w tłumie albo w windzie, gdzie ludzi widzi się z bliska, nie można się czasem powstrzymać: żeby nie porównywać Lynn z innymi kobietami, jej włosów z innymi włosami, swojego nagle tak mglistego wspomnienia jej twarzy z innymi twarzami. Jakby mógł wybierać jak Parys! Nie przypatruje się natrętnie, tylko dokładnie: miejsce, skąd wyrastają włosy za uchem, podbródek, szyja, wargi, nos, cała figura, sposób poruszania się. Patrzy, żeby się przekonać, czy jego czułość rzeczywiście skierowana jest na Lynn… Może okłamuje ją i siebie? Dalej siedzi i patrzy gdzie indziej. Nie otwiera książki, kieszonkowego wydania, które ma pod ręką. Huk i szum fal nie zakłócałyby lektury; nie przeszkadzałby też mały sportowy samolot, który teraz zawraca wzdłuż długiej pustej plaży, pies także nie. Znad książki też można podnieść wzrok i powiedzieć sobie: Popołudnie nad Atlantykiem, jest teraz dokładnie 4.35 p.m. Literatura wznosi się ponad chwilę, po to jest. Literatura ma inny czas, oprócz tego temat, który dotyczy wszystkich albo wielu – czego nie można powiedzieć o jej dwóch pantoflach leżących na piasku…

Max Frisch, Montauk, tłum. Stanisław Kołodziejczyk, Warszawa 1978, ss. 98-105.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *